2:30, dzwoni budzik w komórce. Na wszelki wypadek nastawiłem też drugi, w końcu zaspać w taki dzień to byłoby coś strasznego. Prawie wszystko gotowe, jeszcze tylko coś zjeść, dokończyć pakowanie, przygotować bidony i w drogę.
Dojechałem rowerkiem na dworzec główny. Poszedłem kupić bilet. W okienku powiedziałem, że do Częstochowy, turystyczny, z rowerem i ma być jeden pospieszny na trasie. Przed głównym budynkiem dworca spotkałem Gordo, za chwilę przyjechał Leszek. Razem poszliśmy po bilety i na peron na którym czekał już odnowiony pociąg osobowy do Katowic. Na początku składu zamontowano wieszaki na pięć rowerów, jak się okazało ilość w sam razdla nas, bo po chwili do pociągu wskoczył zdyszany Pasieczkin, który pociskał z Wieliczki ze średnią prędkością 30 km/h, jako że odrobinę mu się zaspało. Dołączył do nas również "Piąty", nie znany wcześniej ani zielonym, ani bikeholikom.
W Katowicach wsiedliśmy do pospiesznego do Częstochowy. Okazało się, że oczywiście mamy złe bilety i musieliśmy dopłacić po 11 zł. Ja na domiar złego przepłaciłem za pospieszny do Katowic, a pojechaliśmy osobowym. Tak to jest jak się nie sprawdza biletów przy zakupie. Pani w okienku oczywiście się nie domyśliła, że skoro kupuję bilet przed 4:00, a pociąg jest o 4:07, to kupuję na ten właśnie. No cóż...
W Częstochowie byliśmy przed 8:00. Pokręciliśmy trochę po mieście zanim znaleźliśmy czerwony szlak rowerowy. Jazdę szlakiem rozpoczęliśmy około 8:15. Początek przyjemny i szybki, później już dużo, dużo ciężej. Nawierzchnia jest bardzo piaszczysta i poruszanie się kosztuje wiele wysiłku. Sporo jedzie się asfaltem, ale ten piach daje strasznie w kość. "Piąty" założył na koła fatalne opony i zupełnie sobie nie radził na piasku, musieliśmy dość długo czekać na każdym bardziej piaszczystym odcinku. Po drodze mijaliśmy ruiny zamków, przepiękne skałki. Trasa jest bardzo malownicza i jest co podziwiać. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się, to na zmianę strojów, to na złapanie oddechu i dopompowanie koła, w sklepie na uzupełnienie zapasów. W końcu dotarliśmy do Podzamcza. Tam mieliśmy ponad godzinę przerwy, najpierw chwilę w sklepie, później w knajpie u podnóża zamku. Za nami było dopiero mniej niż pół szlaku, zrobiło się już dosyć późno.
Przed setnym kilometrem trasy ja i Pasieczkin podjęliśmy decyzję o rozdzieleniu grupy. Leszek, Gordo i "Piąty" jechali wyraźnie wolniej niż my i czekanie na podjazdach zaczynało nas męczyć. Jak wcześniej zapowiadałem na forum bikeholików, w takiej sytuacji moim priorytetem będzie ukończenie trasy. Pojechaliśmy dalej we dwóch. Druga połowa trasy jest wyraźnie mniej piaszczysta, ale zmęczenie dawało o sobie znać coraz bardziej w miarę pokonywania kolejnych kilometrów. Co jakiś czas robiliśmy krótkie postoje. Nie obyło sie bez "przestrzelenia" kilku skrętów na trasie i wracania po śladach do ostatniego znaku z czerwonym rowerkiem, tak było przez cały czas od początku jazdy szlakiem.
Największe problemy sprawił nam przejazd przez Olkusz i Krzeszowice, wielkim zaskoczeniem było też zniknięcie szlaku przy polu golfowym w Paczółtowicach. Gdy dojeżdżaliśmy do Rudna zaczynało się ściemniać. W lesie, przed Brzoskwinią Pasieczkin miał niemiłą przygodę. Wykonał efektowne OTB po tym, jak patyk znalazł się pomiędzy jego szprychami. Na szczęście skończyło się na skaleczonym kciuku i potłuczeniach, bez strat w sprzęcie. Podjazd z Brzoskwini i dalszy odcinek od Kleszczowa pokonywaliśmy już po ciemku. Musieliśmy jechać dużo wolniej, uważając na dziury, gałęzie, korzenie i kamyrdolce. Tempo bardzo spadło. Na dobicie mieliśmy wypychanie rowerów na sporą górkę za Szczyglicami.
W lesie w ramach nagrody spotkaliśmy za to dwie sarny. Oprócz nich coś jeszcze strasznie szeleściło w zaroślach, nie chciało jednak się pokazać i poruszało się wzdłuż nas. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu kilka metrów przede mną ukazały się cztery dziki, które przecięły ścieżkę, po której jechaliśmy. Było już bardzo zimno. Zmęczenie i wychłodzenie organizmu dawało coraz bardziej znać o sobie. Końcówka to kluczenie po peryferiach Krakowa. Na koniec jeszcze mały błąd nawigacyjny, dosłownie 3 km przed końcem szlaku.
O 21:40 szczęśliwie osiągnęliśmy nasz cel, początek, czy jak kto woli koniec Jurajskiego Szlaku Rowerowego „Orlich Gniazd”. Ostatkiem sił wyjąłem aparat i zrobiłem kilka zdjęć. Stamtąd jeszcze jakieś 8 km do domu. Pasieczkin pojechał pod AGH, stamtąd miała odebrać go samochodem żona. W drodze do domu zakupiłem jeszcze dwa litry napoju i zameldowałem się na miejscu o 22:30, Mój licznik pokazywał 214 km i średnią 19 km/h.
Kilka danych z pomiaru za pomocą odbiornika GPS (tylko szlak + błądzenie, uwzględnione postoje, odbiornik był załączony przez cały czas):
Odległość całkowita: 198,89 km
Czas jazdy: 11h40min
Czas postoju: 1h40min
Średnia prędkość ruchu: 17,0 km/h (wydaje mi się, że powodem niższej prędkości jest "pływanie" odczytu pozycji podczas postoju i zaliczanie częściowo postoju jako ruch ze znikomą prędkością)
Średnia prędkość podróży: 14,6 km/h
Całkowity wznios: 2380 m
Dziękuję wszystkim uczestnikom za towarzystwo podczas podróży. Bardzo żałuję, że nie udało się nam wspólnie dotrzeć do końca szlaku. Jeszcze raz wielkie podziękowania dla Pasieczkina, Leszka, Gordo i "Piątego". Na samotną jazdę na pewno bym się nie zdecydował. Chłopaki, to był piękny wyjazd, na pięknym dystansie, w przepięknej okolicy!
Objazd trasy Jura Marathon Częstochowa-Kraków - 21.04.2007
Komentarze
22 kwietnia 2007 21:54:47
22 kwietnia 2007 22:01:54
23 kwietnia 2007 11:39:25
25 kwietnia 2007 10:25:27
25 kwietnia 2007 17:56:00
25 kwietnia 2007 19:11:42
Dodaj komentarz
Zaloguj się, żeby móc dodawać komentarze.