Z wizytą na Skandi – Maraton Jelenia Góra

Dodane przez Arkadiusz Biczewski 'Axi' dnia 18 sierpnia 2008 23:35:29


Zwykły maraton – to chyba najtrafniejsze określenie imprezy która odbyła się 17. sierpnia w Jeleniej Górze. Z całą pewnością nie kwalifikuje się do bycia „naj” w kategorii trudności, piękności, szybkości, pogody czy organizacji. Nawet mimo ulewnego deszczu "przygotowującego" trasę, ale po kolei...

Prolog
Na Skandię wybrałem się z ciekawości zobaczyć jak wyglądają maratony tej serii, bo jeszcze nie miałem okazji na żadnym być. Niestety po odbywającej się tydzień wcześniej Istebnej coś położyło mnie do łóżka i gdyby nie wcześniej opłacony start, to zapewne bym się w ogóle nie wybrał. W piątek dzień przed wyjazdem trochę odżyłem i nasmarowałem stery – jedyny element roweru, który czuł się nie najlepiej po błotnej Istebnej :).

Dzień wyjazdu
Prawie całą drogę z Krakowa do Jeleniej Góry leje. Na miejscu również deszcz nie ustaje ani na chwilę. Ciężkie warunki mają kolarze, którzy tego dnia rywalizują w zawodach xc. Od miejscowych można się dowiedzieć, że deszcz rozmaczał łąką już od czwartku. Odbieram torbę z gadżetami (całkiem pokaźna) oraz uiszczam kaucję za chipa (też całkiem pokaźna ;) ).

Dzień startu
Pewnym problemem okazało się oddalenie mety od startu o dobre 8km. Ostatecznie stwierdzamy, że wygodniej będzie mieć auto na mecie i tam też parkujemy, a dojazd na start służy za rozgrzewkę.

Wkrótce po starcie robi się dość ciasno. Wąska, polna, lekko wznosząca się droga mimo niewielkiej frekwencji (ok. 300 uczestników medio i grand fondo, mini startuje chwilę później) sprzyja powstawaniu lekkich zatorów. Sprawy nie polepszają też kałuże i błoto.

Mimo obaw trasa jest jednak stosunkowo mało błotnista. Sporo jest również odcinków asfaltowych. Po godzinie na liczniku były już prawie 23km mimo raczej słabej jazdy (dla porównania w Istebnej po takim czasie widniało ledwo 11km). Dopiero na 32km zaczęły się bardziej wymagające, dłuższe podjazdy. Tego samego nie można jednak powiedzieć o zjazdach. Były szybkie, po asfaltach sic!, namokniętych łąkach i tylko jeden odrobinę ciekawszy po kamieniach.

W sumie przez cały maraton zastanawiałem się, czy dobrym wyborem były opony z agresywniejszym bieżnikiem. Na asfaltach i szutrach miałem wrażenie że się dość ciężko toczą. Przypuszczam jednak, że spory wpływ na to miała również ledwo co zakończona choroba. Od osób jadących na szybszych gumach usłyszeć można było z kolei, że w błocie, czy na wspomnianych wcześniej łąkach trochę brakowało przyczepności.

Wbrew prognozom było stosunkowo ciepło i spośród niewielu chmur słońce mocno przygrzewało. Trasa choć łatwa, to malownicza. Przejazd koroną niewielkiej zapory robi wrażenie. Po drodze można również podziwiać okoliczne wzniesienia.

Na trasie wyprzedzają mnie wszyscy – kobiety, dzieci, starcy, trampkarze i freeriderzy… chyba pora kończyć sezon. Na koniec dający w kość podjazd po luźnym szutrze (3km, 7%) i końcówka (częściowo z buta) po łące na której dzień wcześniej odbywało się XC (0,35km, 12%). Ukończyłem – chyba ostatni.

Choć błota nie było na trasie bardzo dużo, to jednak rowery były mocno schlapane. Na mecie brak jednak karcherów. Jedyne co jest do dyspozycji, to wąż z którego ledwie ciurczy się woda z baniaka stojącego może z 5m wyżej… z pewną odrazą rozkręcamy rowery i ubłocone pakujemy do auta, by umyć je „na noclegu”. Myjąc siebie i rowery przegapiamy w międzyczasie tombolę. Po prysznicu zjadamy już tylko posiłek regeneracyjny, czyli tłusty kawałek jakiegoś mięsa i sprawdzamy wyniki. O stosunkowo wczesnej godzinie jak na zakończoną imprezę wyruszamy w stronę Krakowa.