Czerwone Wierchy dogrywka - 05.03.2011
Dodane przez Andrzej Łopata 'Andy' dnia 11 marca 2011 14:19:12
Dwa tygodnie wcześniej zaplanowaliśmy wycieczkę na Kasprowy i rzeczywiście udało się w końcu tam dotrzeć, ale wcześniej tak przy okazji, zahaczyliśmy o Czerwone Wierchy. Zdobyliśmy Kopę Kondracką, zasmakowaliśmy nawet trochę klimatu tam panującego, ale nie mogliśmy podziwiać całego uroku tego masywu, bo wszystko było okryte zasłoną z chmur. Obiecałem sobie, że w tym roku obowiązkowo muszę wrócić na ten kultowy szlak, ale w planach miałem raczej letnią wycieczkę.
Z racji naszych sobotnich włóczęg, po tygodniowej przerwie, trzeba było wyznaczyć sobie nowy cel. Od początku tygodnia myślałem co tym razem i po rozmowie z MiśQ’iem postanowiliśmy wykorzystać doświadczenie Lovebeer’a. Jednocześnie była to okazja, żeby po raz pierwszy na żywo porozmawiać z przedstawicielem nowotarskiej braci rowerowej. Nadałem kierunek Tatry Zachodnie, a Lovebeer zaproponował cztery trasy. Minął cały tydzień, a decyzji którą trasę wybierzemy nie było. Miała zostać podjęta w sobotę rano. Sam chciałem zobaczyć Grzesia i Wołowiec, chyba z powodu widoków, które znalazłem w sieci szukając informacji o wycieczkach w Tatry Zachodnie.
W piątek wykrystalizował się skład naszej krakowskiej zielonej ekipy: MiśQ, Miki, Neeq i ja byliśmy gotowi na kolejną przygodę, a naszym przewodnikiem został Lovebeer. W sobotę rano okazało się, że Nowy Targ będzie również reprezentował Smyrol, kolega Lovebeera. Zanim rozpoczęliśmy naszą wędrówkę okazało się, że zapomniałem butów górskich. Na szczęście MiśQ miał dwie pary i ten sam rozmiar buta, więc nie ominęło nas dodatkowe 50 minut „przyjemności” jazdy samochodem. Po drodze jeszcze przystanek w Poroninie, wypożyczenie raków i uzbrojeni po zęby jedziemy na parking przy Dolinie Kościeliskiej. Lovebeer zadbał abyśmy nie musieli wybierać z urodzaju bogactwa i wybrał, że startujemy w Kirach. Po wczesnoporannych przygodach o godzinie ósmej udało się nam rozpocząć marsz w Dolinie Kościeliskiej. Kilkaset metrów prostej i skręcamy w lewo do lasu, gdzie czekają mocarze z Podhala :).
Od razu zaczyna się ostre podejście, szybko zdobywamy wysokość, robi się gorąco od wewnątrz, a niektórych z Nas oblewają pierwsze poty. Wszystkiemu winna wczesna pora, rzadkie powietrze itp. Posilamy się sokiem z wiśni i przez Adamicę docieramy do Upłaziańskiej Kopki, gdzie robimy przerwę na śniadanie i pierwszą sesję fotograficzną. Skała Piec jest dobrym miejscem na ustawkę do zdjęć. Z racji cudownej pogody, jakiej nie mieliśmy na dotychczasowych włóczęgach doskonale widać na północy Pasmo Gubałówki, a dalej m.in. Babią Górę. Patrząc tylko w dal można zapomnieć, że jest jeszcze zima. Krajobraz brunatno-brązowy, kontrastuje z niebieskim niebem, a białe paski to stoki narciarskie: Witów, Szymoszkowa, Gubałówka, Harenda, Małe Ciche. Na wschód na wyciągnięcie ręki znajduje się Giewont, a na południe wygolona jak glaca Upłaziańska Kopa.
Po przerwie ruszamy w kierunku Chudej Turni w lekkim chaosie. Koledzy z Nowego Targu z przodu, a grupa krakowska w nieładzie z tyłu, jak przystoi prawdziwym włóczęgom. Słońce z góry mocno operuje i jest na pozór ciepło, co skłania mnie do zrzucenia jednej warstwy ubrania. Jednak czym wyżej tym chłodniej, tym bardziej że od czasu do czasu dopada nas przeszywający wiatr. Po drodze spotykamy kolejne osoby, wyprzedzamy ich, aby za chwilę przepuścić, bo akurat w tej chwili nam się nie śpieszy. Przed Chudą Turnią dochodzę do Smyrola i wspólnie osiągamy, to co zrobił już Lovebeer. Zdążył się trochę wynudzić i w międzyczasie wyciągnął aparat, żeby dokumentować kolejne nasze podejście. Jesteśmy prawie w komplecie. Mówiąc żargonem kolarskim Neeq’owi dzisiaj noga nie podaje, ale nie przeszkadza mu, aby krok po kroku zdobywać kolejne punkty na trasie. Następny przystanek to Ciemniak, gdzie rozbijamy obóz.
Tutaj spędzamy dłuższą chwilę na posiłek, podziwiając tatrzańskie szczyty po słowackiej stronie. Lovebeer głośno myśli, co będzie chciał w tym roku zdobyć w Tatrach m.in. Krywań, a ja myślę sobie że jeszcze kilkanaście wycieczek mnie czeka aby poznać lepiej Tatry. Miki z kolei w perspektywie ma rowerowy podjazd na widoczną w oddali Kralovą Horę, szczyt w Tatrach Niskich.
Nie chciało się nam ruszać z tego miejsca, ale Smyrol dał sygnał, że pora iść dalej. W końcu też zdecydowałem się założyć raki. Skoro zostały wypożyczone to należy sprawdzić jakie są ich zalety i wady. W drodze na Krzesanicę mogłem przetestować podchodzenie. Pomimo, że nie było bardzo ślisko to jednak czuć różnicę i przy bardziej stromym podejściu dużo łatwiej zdobywa się wysokość. Z pobytu na Krzesanicy niewiele pamiętam, może dlatego że ze strach, w końcu to najwyższe miejsce, które tego dnia zdobyliśmy :). ... a jeszcze spotkaliśmy skiturowców. Jeden trochę mało doświadczony, z nartami w rękach, drugi już normalnie w pełnym rynsztunku bojowym, więc dla niego zjazd z Krzesanicy w kierunku Ciemniaka był wyłącznie przyjemnością. Tak to przynajmniej wyglądało z mojej perspektywy, obserwatora, a zarazem potencjalnego kandydata na skiturowca.
Droga na Małołączniak to znów trochę w dół, a później pod górę. Na tym pierwszym odcinku uruchomiliśmy jabłka, choć trasa nie była odpowiednia. Bardzo twardy zmrożony śnieg utrudniał sterowanie jabłkiem, a o skali twardości trasy może powiedzieć nasza pupa. Podczas zjazdu zauważyłem jedyną wadę raków tzn. powodują brak płynności zjazdów :). Przy próbie zjazdu przez Lovebeera zawiódł go sprzęt. Jabłko rozsypało się na kawałki, najwyraźniej nieodpowiednia elastyczność, a na pierwszy rzut oka widać, że nie był to model allround. Kiedy ze Smyrolem dostaliśmy się na Małołączniak i szukaliśmy na horyzoncie Kasprowego Wierchu wolno za nami podążała reszta uczestników wycieczki. Po kilku minutach zniecierpliwiony wróciłem sprawdzić co z nimi. Okazało się, że trochę niżej Lovebeer udziela instruktażu ze sztuki robienia zdjęć. W międzyczasie MisQ zdążył wykonać kilka efektownych freeride’owych skoków w głęboki śnieg. Małołączniak zdobyty i co dalej? Idziemy na Kopę Kondracką, potem w kierunku Giewontu, przez Dolinę Małej Łąki w kierunku Kościeliskiej czy może trochę krócej z Małołączniaka przez Kobylarzowy Żleb? MiśQ wspominał przed wyjazdem o łańcuchach, a ja nie ukrywałem, że bardzo ciekawi mnie ten Kobylarzowy. Niezadowolony mógł być jedynie Smyrol, dla którego brakło raków w wypożyczalni, ale to turysta z doświadczeniem, tak więc opcja druga. Zejście bardzo strome i robiło wrażenie. Pomogły łańcuchy, a później kto mógł korzystał z jabłuszek i w ten sposób dosyć sprawnie byliśmy na dole żlebu. Później zejście w kierunku Przysłupu Miętusiego. Nie było to pasjonujące doświadczenie, a raczej walka z oblodzoną wąską ścieżką. Raki musieliśmy ściągnąć, bo miejscami nie było śniegu, ani lodu. Takie odcinki jak dla mnie to jazda obowiązkowa, nic się nie dzieje, ale trzeba zaliczyć, żeby przejść do następnego etapu przygody. Końcówka to przejście Doliną Miętusią, które MiśQ zakończył kąpielą w Kościeliskim Potoku. Dolina Kościeliska wyglądała po południu całkiem odmiennie niż rano tzn. przypominała raczej Krupówki niż cichą, spokojną Dolinę z godziny ósmej.
Nasza trasa: Dolina Kościeliska -Upłaziańska Kopka - Czerwone Wierchy –Kobylarzowy Żleb –Przysłup Miętusi – Dolina Kościeliska.