Bałkańska Pętla - 9 dzień - podjazd na Cakor - Cakor - Andrejevica - gdzieś w górach.
Dodane przez Piotr Furmański 'furman' dnia 03 sierpnia 2014 18:34:40
To nie była miła noc. Coś tam spałem, ale kilka razy budziły mnie głośne dźwięki samochodowych silników i jasne światła reflektorów przebijających przez cienkie ścianki namiotu. Jeszcze gorzej ten nocleg zniósł Rafał, który jak sam przyznał spał, a raczej czuwał z saperką w ręku. Nie dziwne więc, że wstajemy skoro świt. Nie tylko my zresztą, ludzie tutaj bardzo wcześnie zaczynają dzień. Jeszcze dobrze słońce nie zaczęło świecić, a już mamy na karku stada odwiedzających. Samochody śmigają jeden po drugim, z okolicznych sanatoriów wysypują się tabuny kuracjuszy uprawiających jogging oraz poranną gimnastykę. Swoją drogą to tylko tacy szaleńcy jak my i oni potrafią na urlopie wstać przed 6 raną.
W takich warunkach nie pozostaje nic innego jak w trybie przyspieszonym pozwijać namioty i i już częściowo popakowani możemy udawać zwykłych turystów, którzy zatrzymali się przy źródełko. A źródełko faktycznie przyjemne, woda jak kryształ, to chyba jedyna zaleta tego miejsca. Pogoda niespecjalna, ale też nie zapowiada się tragicznie. Póki co jesteśmy w królestwie mgieł, gdy startujemy do dalszej jazdy i zaczynamy się wznosić przebijamy się przez tabuny mleka wiszącego w powietrzu. Niekiedy silniejszy podmuch wiatru rozwieje gęstą zasłonę i wtedy otwiera się widok na głębokie doliny w dole oraz coraz bardziej okazałe góry zdające się grodzić nam drogę. A ta przebija się wciąż przez głęboki kanion. Wilgoć wisi w powietrzu i chociaż dosyć chłodno to na plecach czuć spływające kropelki potu.
Pomału zdobywamy wysokość, a ja myślę co czeka nas na górze. Już niebawem się o tym przekonuję. Droga nagle się kończy, a raczej zmienia w wąski dukt prowadzący w nieznane. Czas na odcinek specjalny. Rzut oka na ekran GSP, wszystko wydaje się być pod kontrolą, ale jeszcze wolę zerknąć na mapę. Skręcamy w lewo w boczną drogę pełną kamieni, kilkaset metrów wszystko wydaje się ok. ale już po chwili zaczynają narastać w nas wątpliwości. Potem robi się jeszcze gorzej, droga zaczyna zanikać, pojawiają się głębokie koleiny po jakichś ciężkich maszynach, trudno przebić się przez krzal gęsto porastający pobocze. Sięgam pamięcią do opisów przejazdu tym traktem jakie studiowałem przed wyjazdem. Do granicy miała prowadzić szutrówka, a zaraz po czarnogórskiej stronie ma zaczynać się asfalt. Trudno w to uwierzyć będąc w tym miejscu, kilka razy musimy zejść z roweru aby przedostać się dalej. GPS wziąż upewnia nas w przekonaniu, że jesteśmy na dobrym szlaku, a pomimo tego trudno mi to zaakceptować.
Ten odcinek nie był długi, może jakieś 200-300 metrów, ale naprawdę trudno było uwierzyć, że kawałek dalej czeka na na nas gładka wstęga asfaltu. Po pokonaniu serii kolein i wyjściu z krzaków widzimy dwa ogromne bloki skalne grodzące przejazd. Za nimi jeszcze kilka metrów żwirówki, mostek, a za nim już idealnie gładki asfalcik. Niezwykłe miejsce, pełne sprzeczności i antagonizmów. Z jednej strony zarośnięta, zniszczona i błotnista droga, z drugiej strony idealnie gładki asfalt. Granica państw, której nie można przekroczyć w tym miejscu, a jednak wręcz zachęcająca do podróży w głąb kolejnego kraju. Z jednej strony koniec świata, zagubiona wśród gór lasów polanka, z drugiej strony czuć tu obecność innych podróżników wykorzystujących ten szlak do pokonania granicy i zdobycie przełęczy Cakor. Trudno się oprzeć chęci przejechania przez zieloną granicę, zew podróży woła i nie daje spokoju. Kilka łyków wody i już pedałujemy po Czarnogórskiej ziemi.
Nie ma co ściemniać i silić się na epickie opisy. Tutaj jest naprawdę czadowo. Cała droga dla nas, jak dzieci bawimy się naszymi rowerami biorąc całą przestrzeń dla siebie. Nie przeszkadzają nam samochody, nie ma innych bikerów, wszędzie wokół panują wysokie góry. I tylko mgła pozostaje bez zmian. Im wyżej tym lepiej widać jej panowanie. To już nie mgła, to chmury wciskają się w górskie kotliny biorąc we władanie nawet co niższe szczyty. Niekiedy ta szczelna zasłona rozewrze gęste kotary i wtedy przez kilka minut możemy cieszyć się przebłyskującymi z trudem promieniami słońca. Można też w takich rzadkich chwilach nacieszyć oczy dalekimi widokami.
Cakor to drugi co do wysokości punkt na naszej wyprawie i jak już kiedyś napisałem, jeden z dwóch głównych celów, pod które była układana cała trasa. Przełęcz w najwyższym punkcie osiąga wysokość 1908 m.n.p.m. Jeśli chodzi o trudność całego podjazdu również sytuuje się na drugim miejscu. Startując z wysokości około 700 metrów musieliśmy pokonać 1200 metrów różnicy poziomów. Nie jest to mało, ale tego dnia moc była z nami. Upały zostały daleko za nami i rześkie, górskie powietrze daje nam dzisiaj fory. Kręcimy może troszkę mocniej niż spokojnie, ale bez szaleństw. Bez zbędnych postojów i przerw. Na ekranie GPS szybko przybywa metrów na wskaźniku wysokości. Droga jest świetnie zaprojektowana, nachylenie trzyma cały czas w granicach 7-8%, tylko na serpentynach wzrasta do większych wartości. Nie dziwne, że w takich okolicznościach błyskawicznie meldujemy się na górze.
Tam wita nas wiatr i chmury, opuszczony i na wpół zrujnowany dom, jakiś pomnik, źródło z zimną i krystalicznie czystą wodą oraz wszechogarniająca pustka. Cudowne miejsce dla samotników szukających odludzia. Żadnego człowieka, żadnych śladów ludzkich siedlisk, cisza zakłócana tylko silniejszymi podmuchami zimnego wiatru. Chmury panoszą się coraz bardziej, biorą nas we władanie, jeszcze przed chwilą widzieliśmy dolinę skąd przybyliśmy, a teraz nie widać oddalonej o kilkanaście metrów drogi. Wiatr wścieka się coraz bardziej, lodowate podmuchy zmuszają nas do sięgnięcia po ciepłe ciuchy zalegające gdzieś na dnie sakw. Zupka chińska rozgrzewa od środku, ale nie na wiele to się zdaje. Pogoda załamuje się coraz bardziej, wszelkie siły natury starają się wygonić nas z tego miejsca. Nie opieramy się zbyt mocno i wsiadamy na rowery.
Szybko zjeżdżamy w dół, robi się trochę cieplej ale niebo wygląda coraz gorzej. Ciemne i ponure nie nastraja optymistycznie. Tymczasem zaczynają się jakieś zabudowania, obok jakiegoś domu stoi kilku mundurowych. Są odwróceni do nas tyłem, a my z pełną prędkością szybko się do nich zbliżamy. Są już kila metrów od nas gdy jeden z nich słysząc szum opon odwraca się w naszą stronę. Dalej wydarzenie następują błyskawicznie. Krzyczy coś głośno, jego kumple też się odwracają, a on sam wykonuje długi skok na drogę wyciągając jednocześnie rękę w naszym kierunku. Zatrzymujemy się i wyciągamy paszporty. Goście wyglądają na Straż Graniczną. Szybko przewracają kartki paszportu szukając granicznych stempli. Pytają gdzie jedziemy więc głośno i wyraźnie mówię prawdę.
Jedziemy do domu.
Skąd jedziecie?
Mówię co i jak wspomagając się wyciągniętą mapą. Strażnicy marudzą coś i pokazując na paszporty pytają się gdzie przekraczaliśmy granicę. Na początku coś próbuję tłumaczyć, ale nagle ogarnie mnie fala irytacji tą całą sytuacją. Podnoszę trochę głos i mówię, że nie było żadnych znaków informujących o granicy (bo faktycznie nie było). Goście pokazują mi na mapie najbliższe oficjalne przejście i wyjaśniają, że tam powinniśmy jechać. Coraz bardziej denerwuje mnie ta sytuacja i wbrew swoim nawykom bycia uległym wobec służb mundurowych całkiem poważnie i bez żartów pytam czy mamy wracać i tam jechać. Trochę za ostro to wyszło, ale o dziwo ta strategia przynosi efekty i oddają nam paszporty wskazując ręką w dół. Możemy jechać. W ułamku sekundy zmieniam nastrój nie chcąc zepsuć tego co właśnie nam się udało. Nietrudno zagrać w takich okolicznościach szczery uśmiech bo w rzeczy samej usta same układają się w banana.
Do dzisiaj nie wiem jaki jest status tego przejścia granicznego. Bo to, że kiedyś ono tam będzie to jest sprawa oczywista. Nie sądzę aby Czarnogórcy tylko dla kaprysu robili taką extra drogę. Wygląda na to, że wśród pograniczników istnieje ciche przyzwolenie na pokonanie granicy w tym miejscu co nie jest sprzeczne z tym aby pouczać tych, którzy to zrobili, że tak nie wolno.
Co ciekawsze podczas zjazdu spotykamy grupę sakwiarzy jadących do góry. Zanim się zorientowaliśmy już zostali daleko za nami, a mogliśmy uprzedzić ich o czekających kłopotach. Ciekawe jak sobie poradzili.
My tymczasem mamy inne problemy. Psująca się od samego rana pogoda osiągnęła w końcu punkt krytyczny i zaserwowała nam deszcz. Na razie jedziemy, chcemy dotrzeć do najbliższego miasteczka w nadziei na jakieś ciepłe żarcie i dobrą kawę. Andrejevica na mapie wyglądała spoko, ale srogo nas rozczarowała. Typowa dziura, jeden sklep, jedna knajpa. Padający deszcz przepłoszył mieszkańców, wszyscy pochowani w domach, niekiedy tylko ktoś z musu szybkim krokiem przejdzie przez ulicę. Robimy zakupy w sklepie i chroniąc się pod daszkiem zajadamy się próbując przeczekać opady. Cały czas siąpi mżawka. Na chwilę wydaje się niegroźna ale poznaliśmy już jej siłę przyjeżdżając tu przed chwilą. Nie przechodzi, niebo zaniesione totalnie. Do tego robi się chłodno. Dajemy sobie jeszcze jedną szansę i lądujemy w kawiarni. Tam się trochę podsuszamy i zabijamy trochę czasu co chwilę zerkając na zewnątrz. A tam bez zmian, cały czas pada drobny deszcz. Robi się kicha bo czeka nas kolejna solidna przełęcz. Wyjechać wyjedziemy ale żal widoków, które nam przepadną.
Nie ma jednak rady, robi się coraz później, trzeba wsiadać na rower. Zaczynamy podjazd. Trzeba jechać w kurtkach przeciwdeszczowych. Problem polega na tym, że nie jest aż tak zimno i szybko zaczynamy mieć problemy z przegrzaniem. Ściągnięcie kurtek nie wchodzi w rachubę bo kilka minut jazdy w takim deszczyku i człowiek cały mokry. Radzimy sobie jakoś jadąc ślimaczym tempem. Im wyżej tym powietrze robi się coraz bardziej rześkie. Chmury nie odpuszczają nawet na chwilę, cały czas zaniesione, nie widać ani kawałka błękitnego nieba, natura nie daje nam nawet odrobiny nadziei w postaci chociażby skrawka słońca. Dopiero na przełęczy przestaje padać dzięki czemu zjazd okazał się całkiem przyjemny. Wykorzystujemy tą przerwę w opadach na znalezienie miejscówki na nocleg. Dzisiaj nie byliśmy wybredni, wzięliśmy pierwsze lepsze miejsce. Chociaż liczyliśmy na poprawę pogody woleliśmy nie ryzykować i rozbić się przed kolejną falą opadów.
Stojąc obok rozbitego namiotu oglądam się wokół. Jesteśmy na opadającej lekko w dół polance. Nasze namioty stoją schowane pod drzewami. Naprzeciwko nas rozpościera się ogromna, zielona od łąk góra z oddalonymi od siebie domami wyglądającymi stąd jak by były zbudowane z klocków lego. Te najdalsze stojące na samej górze prawie nikną w oczach, ogromny kawał przestrzeni z nami u jej stóp. Czarujemy pogodę, po wielu próbach i staraniach rozpalamy ognisko. Mamy co suszyć. Potem jakieś jedzenie, ognisko bucha już na całego gdy znów czujemy krople wody spadające z nieba. Już nie widać domków, nie widać góry za nami, paskudna chmura uwięziła nas w swoim wnętrzu. Jeszcze udaje się nam zjeść w jako takich warunkach ale mżawka pomału robi swoją robotę. Ognisko jeszcze płonie, ale powieszone nad nim ciuchy już nie schną tylko znów nasiąkają wodą. Na namiotach ciurkiem spływające krople wody tworzą już prawie potoki.
Nie pozostaje nic innego jak ewakuować się do namiotów. Za każdą minutą deszcz nabiera siły. To już nie mżawka ale solidne opady. Krople uderzają o ścianki namiotu wydając niemiłe nam dźwięki. Po chwili leje już na całego. Notuję sobie coś w notesie gdy na kartkę spada mi kropla wody. Patrzę w górę, coś przecieka. Wyskakuję na zewnątrz i poprawiam naciągi. Te kilkanaście sekund starczyły żebym całkiem przemókł. Na sobie wnoszę do namiotu wilgoć. Wycieram się szybko ręcznikiem i kładę go obok wejścia ale i tak czuję, że śpiwór przyjął trochę wody.
Zastanawiam się jak namiot zniesie taką aurę. Ma już swoje lata i podczas wiosennego zlotu w Pokrzywnej ujawnił swoje słabe strony. Wiedząc o tym zrobiłem mu odpowiednią kurację dawkując solidną porcje impregnatu, ale nie wiem na ile to się zdało. Kilka minut mam spokoju lecz kolejna kropla lądująca w notesie budzi już mój niepokój. Nie mam wyboru, trzeba wyjść na zewnątrz i coś z tym zrobić. Problem jest z daszkiem zakrywającym otwór wentylacyjny. Ewidentnie przecieka. Nie ma czasu i możliwości na jakiś solidny serwis więc zadowalam się tylko starą reklamówką przykrywając felerne miejsce. Póki co działa. Teraz jest problem ze ściankami. Dopiero co naciągnięte namakają mocno wodą i opadają na tropik przekazując mu wilgoć. Jeszcze raz wyskakuję na zewnątrz i już w całkowitych ciemnościach poprawiam znów naciągi. Wydaje się, że pomogło. Reklamówka na daszku skutecznie odprowadza wodę na ścianki namiotu, które trzymają szczelność i pozwalają spłynąć jej na dół. Poprawione naciągi dają sporo przestrzeni między tropikiem i ściankami zapewniając suche wnętrze.
Noc nie zapowiada się nieciekawie. Teraz to już prawdziwa ulewa, z daleka dobiegają nas grzmoty i nie trzeba długo czekać gdy jasne światła błyskawic rozświetlają wnętrza namiotów. Jeszcze w świetle czołówki kontroluję kondycję namiotu. Wielka plama u góry wydaje się wysychać, ciemne plamy na tropiku też takie jak by mniejsze. Można iść spać. Śpiwór w nogach trochę mokry ale generalnie nie jest źle. Tej nocy może się przydać.