Maraton w Łomiankach - 17.04.2005
Dodał(a): Piotr Furmański furman
10 stycznia 2006
To miał być test. Solidnie przepracowana zima, walka z wagą, godziny spędzone na trenażerze. Teraz, tutaj, właśnie w Łomiankach miałem dostać odpowiedź czy warto było wszystko to robić. Czy warto było walczyć z niechciejstwem, ze słabościami, z lenistwem. Nie oczekuję cudów, chcę po prostu pojechać maraton, ukończyć długi dystans i zająć miejsce w połowie stawki.

Zaczęło się niestety pechowo, w tygodniu przed maratonem dopadła mnie infekcja. Katar, ból gardła, kaszel, ogółem totalne rozbicie. Na szczęście obeszło się bez gorączki, a moje zabiegi paramedyczne przyniosły na tyle poprawę, że mogłem w niedzielę bez dyskomfortu pojechać do Warszawy. Wyjazd nastąpił o godz. 4 rano z Krakowa. Było nas dwóch, dwóch Piotrków ujeżdżających rowery marki Kelly's.
W Łomiankach pierwsza sprawa to zapisy. Była dopiero 9 rano więc obeszło się bez kolejek. Potem powolne przygotowania, mała przejażdżka po okolicy i już ustawiam się na linii startu. Start jednak sie przedłuża, ogromna ilość uczestników zaskoczyła organizatorów, a gdy jeszcze wysiadło zasilanie chaos zapanował nad wszystkim.

W końcu jednak poszli. Pierwsze wrażenie to pył unoszący się spod kół, wciskający sie do ust ,do oczu, przeciskanie się w tłumie. Nie jadę od razu na maxa ,ale też nie odpuszczam, nie chcę ryzykować utkwienia gdzieś w korku. Peleton jednak szybko sie rozciąga, a stawka stabilizuje się. Jedzie się spoko...bo płasko, tylko łachy piasku sprawiają trochę problemów. Trasy nie ma co opisywać, pomimo, że płaska nie jest lekko, nie ma czasu na odpoczynek, cały czas trzeba ostro deptać. Pierwszy bufet omijam szerokim łukiem, na drugim zatrzymuję się aby dotankować paliwka. Zajmuje mi to ok. 30 sekund i już lecę dalej. Po 40 km. stawka rozciągnęła się na tyle, że niekiedy jadę sam.

Zaczynam odczuwać pozytywne efekty treningów, czuję zmęczenie jednak jestem w stanie zwalczyć je i odesłać gdzieś daleko. Rzadko jestem wyprzedzany, jednak ja też nie wyprzedzam za dużo. Jeden podjazd na trasie o długości kilkunastu metrów pokonuję na rowerze co pozwala mi wyprzedzić kilka osób prowadzących rowery. Już jest rozjazd na PRO, nie wacham się, skręcam w lewo i śmigam dalej. Rzut oka na komputer pokładowy. Średnia waha sie przy około 23 km/h. Czas od startu około 2 godzin. Szybkie obliczenia i szacuję czas przyjazdu na metę.

Zaraz po rozjeździe nieprzyjemny odcinek po błotnistych muldach. Moje nerki nie lubią takiej huśtawki. Jednak później biorę odwet i mocniej naciskając na pedały łykam kilku gości. Dalsza trasa jest już znana. Jadę w grupie kilku osób przez następne kilometry. Bufet mijam bez zatrzymywania. Coraz częściej zwracam uwagę na gościa jadącego przede mną. Wyprzedzam go kilka razy lecz on cały czas tnie trasę skrótami i ciągle wyjeżdża mi przed nosem. Gdy na drzewie dostrzegam pomarańczową tabilczką z liczbą 30 km szybko szacuję swoje siły i decyduję się już teraz jechać na maxa. Odskakuję od swojej grupki ale jakież jest moje zdziwienie gdy znów widzę gościa, którego łykłem jakiś czas temu. Ponownie go wyprzedzam, po chwili upewniam się, że sierściuch jedzie kilkanaście metrów za mną. Żałuję tylko, że nie pamiętam jego numeru.

Ostatni bufet mijam z predkością 30 km/h. W locie łapię butelkę z napojem podaną mi przez gościa z obsługi i ostro deptam. Zaczynam odczuwać zmęczenie. Coraz częściej muszę zrzucać na środkową tarczę. Bolą plecy od źle ustawionego siodełka, z nosa cieknie katar. Gardło piecze od kurzu i kaszlu. Tabliczkę z liczbą 5km przyjmuję jak zbawienie. Zbliża się czas jaki wyliczyłem sobie przy rozjeździe na drugą petlę. Zmęczenie coraz częściej daje o sobie znać, całą siłą woli staram się je zwalczyć tym bardziej, że czuję jeszcze pewne rezerwy, a co najważniejsze nie dokuczają mi skurcze. Od dłuższego czasu udaje mi się uniknąć wyprzedzenia przez innych zawodników.

Ostanie metry są dramatyczne. Jest nas 4 gości jadących w odstępie kilku metrów. Trwa ciągła tasacja. Ktoś wyprzedza, ktoś słabnie, by po chwili znów mocniej depnąć. Jestem już naprawdę zmęczony i zaczynam pomału odpuszczać. Czuję ból w dolnej części brzucha i jest mi niedobrze. Jadę jednak swoim tempem i ku swemu zdziwieniu okazuję się, że zaczynam odskakiwac pozostałej trójce. Na jakieś 200 metrów przed metą dojeżdżam kolejnego gościa. Jadę chwilę za nim lecz nagle nachodzi mnie szalona myśl co by go zaatakować. Wstaję z siodełka i ostro daję czadu. Facet nie podejmuje walki , a ja wjeżdżam na metę o czym informuje sygnał z chipa.

Pierwsze co robię to myję twarz i ręce w wodzie z kubków do picia. Potem gaszę pragnienie i dopiero później analizuję dane z licznika. Patrzę też na metę w oczekiwaniu na Pita. W międzyczasie dociera Express, a kilka minut po nim Łatka, która jak się okazało zajęła 3 miejsce w kategorii kobiet.
I to by było na tyle. Po weryfikacji wyników okazało się, że zająłem 170 miejsce w open z czasem 4.02.32. Moja strata do zwycięzcy to 59 minut.
Muszę powiedzieć, że jestem bardzo zadowolony. Po analizie tabeli wyników, już w domu okazało się, że wygrałem z wieloma osobami z którymi miałem " prywatne " porachunki. Miejsce wprawdzie odległe ale trzeba powiedzieć jasno, że poziom wzrasta. Po połączeniu obu cykli maratonów jest to sprawa bezdyskusyjna.

Maraton ten był kolejnym, na którym zbierałem doświadczenia i uczyłem się trudnej taktyki walki z samym sobą. Popełniłem kilka błędów, których postaram sie uniknąć w przyszłości. Pierwszy z nich to moje nieszczęsne siodełko. Już na początku trasy jarzemko przeskoczyło o kilka ząbków i czubek siodełka zadarł się ostro do góry. Po kilku km. odczuwałem okropne bóle pleców. Nie zdecydowałem się jednak na naprawę gdyż szkoda było cennych minut. A prawda jest taka, że być może stracił bym 2-3 minuty lecz w ostatecznym rozrachunku dzięki komforcie jazdy na pewno bym to odzyskał z naddatkiem.
Druga sprawa to trochę zaniedbałem tankowanie paliwa. Omijanie bufetów daje cenny czas ale pozbawia jeszcze cenniejszego paliwa.
Podejrzewam, że na ostanich km właśnie tego mi brakło. Co do taktyki to jestem zadowolony, dobrze rozłożyłem siły, dałem z siebie prawie wszystko i pomimo, że trasa była łatwa na mecie byłe zryty totalnie.Jednak to były tylko Łomianki. Prawdziwa próba dopiero przede mną. Za dwa tygodnie Karpacz. Tam będzie prawdziwa próba sił, tam wyjdą wszystkie słabości, tam okaże się czy jestem maratończykiem.

Piotr Furmański

Ocena: (0)
0 komentarzy · 3478 czytań ·
Komentarze
Brak komentarzy.
Dodaj komentarz
Zaloguj się, żeby móc dodawać komentarze.