Wstałem o godz. 4,30 żeby się oporządzić. Szybkie spojrzenie za okno i zostałem pozbawiony złudzeń. Lśniące w blasku latarni kałuże, po których promieniście rozchodziły się kółka od uderzeń kropel deszczu mówiły same za siebie. Wyjście z domu bardzo nieprzyjemne i tylko pełne zdumienia spojrzenie przypadkowo spotkanego sąsiada z drugiej klatki. Robert zaspał. Gdy po kilku minutach oczekiwania zadzwoniłem do niego to wykazał się dużym hartem ducha. Na stopień wodny w Dąbiu przyjechał z Pychowic w około 30 minut. Ludzie - czapki z głów. Żeby w zimny i deszczowy, wrześniowy poranek w ciągu 30 minut wyskoczyć z łóżka, wrzucić coś na ruszt, zrobić jakiś prowiant, ubrać się, spakować potrzebne rzeczy i dojechać na miejsce zbiórki to trzeba być naprawdę naprawdę być speed-em.
Wyjazd się opóźnił, Robert łapie gumę, potem z powodów rodzinnych zmuszony jest do powrotu. Cały czas pada, chwilami dosyć intensywnie. Zachmurzone niebo nie daje żadnych złudzeń co do pogody podczas najbliższych kilku godzin. Zimno... palce nie mają czucia, stopy lodowate. W takich warunkach mijamy Wieliczkę, ciężki podjazd pod pzrełęcz za Wierzbanową i lodowaty wręcz zjazd do Kasiny Wielkiej. W Mszanie Dolnej mały odpoczynek, ostatnie zakupy i zmierzamy na kolejny podjazd.
Na przeł. Przysłup wchodzimy do sklepu, błogie ciepełko rozlewa się przez nasze ciała. Jednak to był duży błąd, po wyjściu zimno dopada nas w swoje szpony. Drżąc wsiadamy na rowery i szybko zjeżdżamy do Rzek. Na dole dostaję takich drgawek, że mam problemy z opanowanie roweru. Bez ściemy... kierownica chodzi na wszystkie strony, a ja cały dygocę. Poźniej trochę lepiej. Podjazd na przeł. Borek stromy i wolny. Szybkość niewielka, pęd wiatru już nie wychładza, a mięśnie pracują na wysokich obrotach. To chyba najprzyjemniejsza część wycieczki (jeśli można to tak nazwać) Pod schroniskiem euforia. Ciepła jadalnia, gorąca herbata, dobre żarcie. Wypas !!
A na polu cały czas pada, bez przerwy od samego rana. Przebieramy się w suche ciuchy i przygotowując się do wyjazdu znajdujemy gorący kaloryfer. Rozgoryczenie nie ma granic. Można było sobie wszystko wysuszyc, a teraz już za późno. Na polu fatalnie. Przenikliwy ziąb, zaczyna wiać wiatr, nadal pada. Sesja zdjęciowa skrócona do minimum. Trasa w dół przebiega bez problemów. Koninki, potem Mszana Dolna. Z Mszany długi podjazd do Kasiny Wielkiej. Potem serpentynami podjazd do Wierzbanowej. Deszcz nadal obficie obdarowuje nas swoją chojnością. Z Wierzbanowej szybki zjazd do Wiśniowej.
Zaczyna się ściemniać, za Wiśniową w końcu przestaje padać. Odcinek między Wiśniową i Dobczycami płaski i szybki. Zaczynamy odczuwać już zmęczenie, byle górka poważnie nas zwalnia. Za Dobczycami bardzo stromy podjazd do Dziekanowic. Tutaj nasze organizmy przestawiają się na rezerwy. Jazda przychodzi z coraz większym trudem. Dostrzegamy górki, o których nie mieliśmy wcześniej pojęcia . Każdy podjazd staje się golgotą nie do zdobycia. Duże tarcze na kasecie coraz częściej mają kontakt z łańcuchem. Ostani podjazd do Wieliczki to walka o przetrwanie, walczymy ze słabością, głodem, paragnieniem.Wokół nas samochody z ogrzewaniem ,jasno oświetlone domy z ciepłym i przytulnym wnętrzem. A my pędzimy już do Wieliczki. Zimne powietzre smaga nasze twarze. Ale już wiemy że wytrwamy. Góry zostały za nami, teraz już tylko prosta droga. Jest godzina 20.20 gdy docieram do domu.
Co można więcej powiedzieć...naprawdę niewiele, trzeba to przeżyć gdyż żadne słowa nie oddadzą tego co tam czułem, co czuł Pit i Michnik. Radość i żal, nadzieja i obawa, wiara i zwątpienie, emocje i rezygnację...to wszystko kłębiło się w naszych głowach i pozostawiło trwałe ślady. Jedyne czego jestem pewny to - WARTO BYŁO !!
Dane z licznika
Dystans 170,72
Średnia 18,23
Czas jazdy 9,21 ( na Turbacz 5,30)
Coś dla twardzieli - 19.09.2005
Komentarze
18 września 2007 10:16:33
Dodaj komentarz
Zaloguj się, żeby móc dodawać komentarze.