Karpaty Marmaroskie i Czarnohora - lipiec 2002
Dodał(a): Piotr Furmański furman
01 kwietnia 2006
Tym razem dzięki dogodnemu połączeniu Krakowa z Lwowem decyduję się spotkać z resztą grupy właśnie we Lwowie.Wsiadam o godz. 22.00 do autobusu relacji Kraków-Lwów i odjeżdżam. Przyjazd do Lwowa spodziewany jest ok 6.00. Podróż jest męcząca, siedzenie niewygodne, ale dzięki temu, że jest noc zapadam chwilami w krótkie drzemki, które pomagają mi przetrwać podróż. Na granicy prawie dwie godziny stania, jakieś problemy z jednym ze współpasażerów.

Gdy odjeżdżamy jest już całkiem jasno. Jednak zmęczenie daje o sobie znać i trudno mi oglądać widoki za szybą. Docieram na dworzec autobusowy, bez problemu znajduję busa jadącego na dworzec pociągowy. Tutaj oddaję bagaż do przechowalni i ruszam oglądnąć miasto. Po dwóch godzinach wracam na dworzec. Otrzymuję wiadomość, że wiara ma jakieś problemy z autobusem i ich przyjazd się opóźni.

Na przeciwo wejścia na dworzec stoi ogrągły kiosek z piwem i innymi różnościami. Znajduję sobie tutaj wygodne krzesełko i gaszę pragnienie złocistym napojem. Ponieważ to chwilkę trwa, gdy przyjeżdża reszta wiary jestem już trochę "wesoły" Niedługo wsiadamy w pociąg do Rachowa i odjeżdżamy w siną dal. Czeka nas prawie dwunastogodzinna podróż. Stopniowo robi się cicho, zanikają rozmowy. Im dalej od Lwowa pociąg robi się coraz bardziej pusty, a za Iwano-Frankowskiem prawie całkowicie pustoszeje.

Podczas podróży wypijam jeszcze kilka piwek i korzystając z pustych ławek próbuję się przespać. Do Rachowa docieramy ciemną nocą około 3 nad ranem. Kombinujemy taxi busa do Bogdana. Udaje się skołować transportera, który wiezie nas po dziurawych drogach. Kołysze na wszystkie strony, strasznie duszno, czuję, że po plecach spływają mi krople potu, pomimo chłodnego powietrza. Niekiedy dostaję mdłości nad którymi trudno zapanować. Odliczam sekundy i minuty aż docieramy na miejsce. Dopiero teraz dowiaduję się, że byłem obserwowany przez Iwonę i zaczynała się o mnie niepokoić. We wsi szybko rozbijamy namioty i ładujemy się do nich.

Ranek wita nas błękitnym niebem, humory dopisują. Po szybkiej toalecie w pobliskiej rzece zjadamy jakieś śniadanie i zaczynamy powoli zwijać obóz. Grzegorz udaje się do pograniczników, aby dowiedzieć się o możliwość przejścia z Popa Iwana Marmaroskiego w Czarnohorę granicą ukraińsko-rumuńską. Jeszcze dwa lata temu nie było to możliwe, ale czasy się zmieniają i Grzegorz przynosi glejt który umożliwia nam przejście tej trasy. Ruszamy w drogę. Idziemy szeroką szutrową drogą w głąb doliny strumienia. Słońce konkretnie przypieka, plecaki ciążą, dobrze że woda jest w pobliżu. Przechodzimy obok pary koni, a kilka minut później słyszymy za naszymi plecami narastający tętent. Widzimy galopujące całą szerokością drogi konie, każdy uskakuje gdzie tylko może robiąc miejsce oszalałym zwierzakom.

Nawet przechodzący tybylcy zdają się być zaskoczeni takim zachowaniem koników. Idziemy dalej wzdłuż strumienia nawet nie podejrzewając, że czeka nas podobny scenariusz jak w zeszłym roku. Kiedy orientujemy się, że zboszyliśmy z trasy jest już za późno na odwrót. Musimy wspinać się przez krzal na grzbiet góry która wyrosła jakiś czas temu z naszej prawej strony.To zdecydowanie najgorsza chwila tej wyprawy, jest bardzo stromo, czasami tylko dzięki rosnącym gdzieniegdzie
drzewkom udaje się utrzymać równowagę. Plecaki ciążą , słońce wyciska strużki potu, a skóra boli i swędzi od licznych ran i zadrapań.

Jakoś jednak docieramy na grzbiet i znajdujemy tam ścieżkę, którą idziemy już we właściwym kierunku.Teraz idzie się już dużo lepiej ale zaczyna się następny problem. Podczas wspinaczki zużyliśmy dużo wody a już od dłuższego czasu nie spotkaliśmy żadnego strumyka ani źródła. Zaczyna się robić późno, a my jesteśmy prawie bez wody. Docieramy na sporą polankę i robimy naradę. Ja, Grzegorz oraz Maciek i Rudy idziemy bez plecaków dalej aby szukać wody. Idziemy dość długo ale wody nadal nie ma .Wracamy zrezygnowani na polanę.Jest już bardzo późno, nie ma sensu iść dalej . Rozbijamy namioty na pagórku wznoszącym się jakieś 100 metrów od ścieżki. Do rana jakoś dotrwamy, a jutro się zobaczy.Obóz już rozbity, gdy Maciek wraca z radosną nowiną o odkryciu maleńkiego źródełka. Na miejscu przekonuję się, że jest naprawdę małe, trzeba mieć dużo cierpliwości aby napełnić butelkę PET. Rozpalamy ognisko i przy nim spędzamy resztę wieczoru.

Aż miło wstać w takiej scenerii. Cisza, spokój, szum lasu błękitne niebo nad głowami. Pomału gotujemy się do drogi. Idziemy znaną mi już z wczorajszego dnia ścieżką, mijamy miejsce, z którego wczoraj zawróciliśmy. Spoza drzew zaczynają prześwitywać fajne widoczki. Kilka razy widzimy na wprost potężną górę co do której nie ma wątpliwości, że to Pop Iwan Marmaroski. Zaczyna się mozolne podejście, wody szybko ubywa, gdyż słońce już bardzo ostro operuje i trzeba zaspokajać rosnące pragnienie, a wody nadal ani śladu. Docieramy na porośnięty trawą szczyt góry. Widok na Popa stąd jest niesamowity. Szukamy cienia i zatrzymujemy się na krótki odpoczynek który wykorzystujemy do zjedzenia jakiegoś posiłku. Robimy sesję zdjęciową.

Wyciągam komórkę i bez przekonania próbuję złapać jakiś sygnał. Jakież jest moje zdziwienia gdy potrójny sygnał informuje mnie o przyłączeniu do sieci. Naprawdę nie spodziewałem się tego w tym miejscu. Dzwonię do domu i informuję, że wszystko w porządku. Słońce nadal grzeje, wszystko mam mokre od potu, obficie smaruję się kremem z filtrem aby uniknąć poparzenia. Idziemy dalej, prawie już nie mamy wody, pragnienie dokucza coraz bardziej. Jedynym ratunkiem jest dolina w którą schodzimy i gdzie spodziewamy się znaleźć jakąś rzeczkę lub strumyk.

W dole widzimy jakieś zabudowania pasterskie, a to dobry prognostyk, raczej nie choduje się owiec z dala od źródeł wody. Docieramy tam i wszyscy rzucamy się do gorączkowych poszukiwań. Po chwili słyszę triumfalny wrzask-jeeeeeeeeest. Rzeczywistość przechodzi wszelkie wyobrażenia, ze skarpy wypływa strumień chłodnej wody, aby wpaść do koryta, które w całości napełnione jest czystą wodą. Pijemy i chlapiemy się bez końca. Pomimo, że jest jeszcze wcześnie decydujemy się zostać tu na noc aby napawać się tym miejscem.

Prócz wody miejsce to oferuje wspaniałe widoki na bliski już masyw Popa Iwana oraz inne mniejsze już górki. Każdy zajmuje się swoimi sprawami, ja korzystając z okazji biorę kąpiel. Po południu wybieram się z Maćkiem i Łukaszem na bezimienną górę z której podziwiamy wspaniałą panoramę Karpat Marmaroskich. Wieczorem rozpalamy ognisko i siedzimy przy nim do późnej nocy chociaż przypominają o sobie znajome z poprzedniego roku, to znaczy meszki. Gdy kładę się spać czuję, że jednak słoneczko za bardzo przysmażyło mi karczycho. Smaruję szyję i zasypiając kombinuję jak jutro uchronić się przed poparzeniem.

Dzisiaj wstajemy już wcześniej i szybko zwijamy obóz chcąc wejść już w końcu na Popa. Robię ze ścierki chustkę i zarzucam sobie na szyję. Pogoda jest słoneczna i już rano czuć, że będzie porządnie grzało. Napełniam trzy butelki wodą i wrzucam do plecaka, mogę nie jeść ale picia nie potrafią sobie odmówić. Idziemy trawersem chcąc uniknąć schodzenia do głębokiej doliny, jednak ten pomysł również nie jest najszczęśliwszy. Trawers wyglądający z daleka całkiem przyjemnie w rzeczywistości porośnięty jest wysoką trawą i krzewami i pełen rozpadlin które trzeba omijać. Po godzinie takiego męczenia się schodzę na strzałę do drogi. Wolę więcej podejść po wygodnej drodze niż męczyć się tym skrótem.

Reszta grupy idzie za moim przykładem i niebawem już wszyscy idziemy wygodną drogą w stronę Popa. Docieramy do zabudowań. Wita nas tutaj babcia, która częstuje nas mlekiem i serem. Po chwili przychodzi jeszcze facet i dwie kobitki. O dziwo, proszą nas o pokazanie pozwolenie wejścia na szczyt. Tego jeszcze nie było żeby pastuchy pełniły również rolę straży granicznej. Dajemy dokumenty do sprawdzenia i nie niepokojeni przez nikogo idziemy dalej. Zaczyna się już właściwe podejście na Popa. Początkowo drogą, potem na przełaj przez trawę. Jest bardzo ciężko, słońce pali, plecaki pełne prowiantu bardzo ciążą, co chwilę sięgam po butelkę z wodą. Na szczęście jej zapasy mam obfite i teraz skrzętnie z tego korzystam.

Jesteśmy już wysoko, znów dochodzimy do drogi, grupa rozciąga się na przestrzeni kilkuset metrów. Musimy znów opuścić drogę i na strzałę idziemy na grzbiet którym zapewne dojdziemy już na sam szczyt. Docieram tam ostatkiem sił i po chwili odpoczynku już wygodną ścieżką idę w stronę bliskiego już szczytu. Nareszcie jestem ! Jest wspaniale, z jednej strony Ukraina, z drugiej Rumunia, wokół tylko góry i my. Zatrzymujemy się tu na dłużej. Robimy sesję zdjęciową, puszczam do domu Sms-a i zabieram się do jedzenia.

Oglądam stopy ale po ubiegłorocznej mokrej wycieczce buty chyba dopasowały mi się do stopy bo nie mam żadnych obtarć chociaż widzę, że plastry już dawno odpadły. W pewnym momencie gdy właśnie jemy kanapki nadciąga ogromna chmura która swą ciemną barwą i wydobywającymi się z jej wnętrza odgłosami nie pozostawia wątpliwości co do tego co za chwilę będzie się działo. Szybko zwijamy manatki i jeszcze szybciej uciekamy w dół w obawie przed piorunami. Deszcz zaczyna padać po kilku minutach, po chwili zamienia się w ogromną ulewę. Większość zdążyła zabezpieczyć się jedynie prowizorycznie i teraz jest już całkiem mokra. Ja również całkiem zmokłem zanim zdążyłem założyć kurtkę, o spodniach nie ma już mowy.

Pada tak przez około pół godziny, niebo zanosi się chmurami, które zwiastują dłuższe opady. Naciskam na dalszą wędrówkę pomimo deszczu, po chwili dyskusji ruszamy grzbietem. Deszcz zamienił się w mżawkę, która nie przeszkadza w wędrówce. Zresztą wspaniałe widoki rekompensują trudy wędrówki.Dochodzimy do miejsca gdzie grań zaczyna stromo opadać w dół. Zejście jest strome i śliskie ale bez przeszkód docieramy na dół. Nasze obawy o wodę były bezpodstawne gdyż płynie tędy duży strumyk, a dalszy droga wygląda na obfitującą w wodę.

Po chwili odpoczynku idziemy dalej szeroką żwirową drogą. Wzdłuż drogi ciągnie się sistiema , czyli zasieki graniczne jeszcze z czasów Związku Radzieckiego. Teraz są już praktycznie całkowicie zniszczone ale i tak robią wrażenie. Pogoda jest zmienna, na przemian pada i świeci słońce. Napotykamy się na przeszkodę - stado koni zajmujących całą szerokość drogi. Nie ma ich którędy ominąć. Zatrzymujemy się na naradę. Po wcześniejszych doświadczeniach z końmi nikt nie kwapi się iść pomiędzy nie. Jako wychowany na wsi idę pierwszy, pozostali mają chyba jednak dygora i coś niemrawo podążają za mną. Przechodzę obok koni, te spłoszone uciekają bokiem w górę drogi. Już spoko, idziemy dalej.

Po chwili zatrzymujemy się na posiłek. Niestety zaczyna padać i musimy znowu w pośpiechu pakować manatki. Idziemy dalej, pogoda zaczyna się stabilizować, ale i tak wszystko mam mokre, w butach chlupie woda. Zaczynamy już szukać miejsca na nocleg. Znajdujemy takie obok zrujnowanej chatki stojącej w samotności przy drodze. Rozbijamy się szybko i zjadamy w końcu spokojnie posiłek, a potem szukamy wody i rozglądamy się po okolicy. Wokół las, pogoda się ustabilizowała, ale zaczynają dokuczać meszki. Chronię się przed nimi skutecznie w namiocie i
spędzam czas na błogim nieróbstwie. Wieczorem jak zwykle rozpalamy ognisko i siedzimy przy nim do późnej nocy.


Kolejnego ranka wszyscy wstają w dobrych humorach. Zwijanie obozu idzie sprawniej niż w ubiegłym roku. Pogoda słoneczna, nastraja optymistycznie. Zaopatrzeni w wodę wyruszamy w drogę. Idziemy cały czas wygodną drogą wzdłuż granicy. Widać aż po horyzont jak wije się ona grzbietem wznosząc się to opadając. Trochę to dołująco działa na człowieka widzieć jak cel wędrówki ginie gdzieś na horyzoncie. Idziemy mozolnie wspinając się w górę by za chwilę zejść na przełęcz i znów wchodzić do góry. Po prawej stronie mamy najwyższą część Karpat Marmaroskich.

Piękne góry. Pogoda dosyć stabilna, chociaż po niebie przetaczają się jakieś chmurki to nie zanosi się na deszcz. Spotykamy jakąś miejscową rodzinkę wyglądającą na tutejszych turystów. Nie dziwię się im bo widoki są naprawdę wspaniałe. Przerwy mamy krótkie, robimy dzisiaj naprawdę duży dystans. Na horyzoncie coraz wyraźniej widać Czarnohorę, z wyraźnie rozpoznawalnym Popem Iwanem. Wszędzie dookoła tylko góry i żadnego śladu ludzi. Opuszczamy granicę i
idziemy już wprost na Czarnohorę. Zaczynamy już szukać miejsca na nocleg, natykamy się na opuszczoną chatkę w dobrym stanie, ale w okolicy nie ma wody i lokalizacja przepada. Idziemy dalej już bardzo zmęczeni. Niedaleko dalej znajdujemy zamieszkałą bacówkę. Bardzo miła gospodyni, prowadzi nas do super miejsca na nocleg. Duży kawałek porośniętego trawą terenu,
tuż obok korytko z wodą i wspaniały widok na bliskiego już Popa. Aż miło spać w takim miejscu.


Poranek jest piękny. Zamierzamy dzisiaj zdobyć Popa Iwana. Zjadam szybkie śniadanie i robię przegląd sprzętu oraz samego siebie. Ścierka zarzucona na szyję zdała egzamin i po poparzeniach nie ma już śladu. Gorzej ze stopami. Cały dzień wędrówki w mokrych butach nie wpłynął najlepiej na ich kondycję. Skóra pod wpływem wody mięknie i niestety jest wtedy bardziej podatna na obtarcia. Nie jest jednak jeszcze tak źle, i po zaklejeniu ran ubieram buty gotowy do drogi. Pogoda bardzo obiecująca, świeci słońce, czasami pojawiają się małe, białe chmurki przynoszące zbawienny cień. Droga wiedzie na zmianę przez las i górskie hale.

Mijamy następną bacówkę i podchodząc halą w górę słyszymy za sobą krzyki. Okazuje się, że to straż graniczna. Wypytują się nas skąd i gdzie idziemy. Na początku są groźni ale po pewnym czasie przechodzą do mniej oficjalnego tonu i życzą nam szerokiej drogi. W miarę jak zbliżamy się do Popa rośnie on w oczach i dopiero z bliska można zobaczyć jaka to potężna góra. W końcu wstajemy u podnóża. Już wyraźnie widać ruiny na szczycie, zaczyna się ostatnie, długie podejście. Kończy się las, idziemy bardzo stromym, kamienistym stokiem, który miejscami zamienia się w urwisko. Przechodzimy przez pola kosówki, która nie przypomina jednak tej z Gorganów i łatwo się przez nią przedostać.

Pojawiają się pierwsi turyści. Ostatni fragment wiedzie przez potężne gołoborze. Jest bardzo ciężko, słońce smarzy, nogi już wymiękają, ale trzeba powiedzieć, że zdobywamy Popa właściwie z marszu. Na górze z ulgą zrzucam plecak, i przenoszę się do cienia. Tutaj jednak bardzo zimno. Bardzo dużo ludzi, jak na tutejsze warunki oczywiście. Nie mogę się zdecydować czy wystawiać się na promienie słońca, czy też marznąć w cieniu. Ubieram bluzę i siadam jednak w cieniu. Rzucam szaloną propozycję aby tu przenocować. Wszyscy się uśmiechają i nie biorą tego poważnie. Jeszcze nie jest późno, zamierzamy tu długo siedzieć ale nie nocować. Przynajmniej nie musimy stąd uciekać jak z Popa Iwana Marmaroskiego. Piękne widoki na wysokie góry dookoła. Niestety lekka mgiełka trochę ogranicza widoczność ale i tak jest wspaniale.

Kilku starszych gości zaprasza nas do siebie. Okazuje się, że to Huculi, którzy wybrali się w góry na wycieczkę w poszukiwanie ziół. Zapraszają nas na poczęstunek. Po kilku dniach monotonnego jedzenia świeży chleb ze słoniną smakuje wybornie. Na deser maleńkie pączki z miodem. Przepijamy to wszystko samogonką z miodem i chrzanem co powoduje, że nastroje robią się coraz lepsze. Czas płynie powoli i to co wyglądało na niemożliwe staję się rzeczywistością. Zostajemy tutaj na noc !

Miejsce jest dobre, jest dużo płaskiego miejsca no i ta wysokość, ponad 2000 m.n.p.m. Zwiedzamy jeszcze ruiny, dzięki którym Pop z daleka jest rozpoznawalny. Wieczorem robi się zimno. Ubieramy kurtki i rozpalamy ognisko, zbierając na opał resztki drewnianych elementów z ruin. Nie siedzimy długo, zaczyna wiać bardzo zimny wiatr, a ognisko z powodu kiepskiego paliwa pali się coś niemrawo. Powoli rozchodzimy się do namiotów.

Spałem tak dobrze, że dopiero od innych dowiaduję się o nocnej burzy z piorunami. Teraz nie ma już po niej żadnego śladu , a dzień zapowiada się na bardzo upalny. Zakładam chustkę na szyję i ubieram długie spodnie bo wczoraj wieczorem czułem pieczenie na łydkach. Idziemy ścieżką w dół, teren przypomina Tatry Zachodnie. Grzeje coraz bardziej. Idzie się przyjemnie nie ma długich podejść ani zejść, ścieżka biegnie cały czas wygodnym trawersem. Spotykamy kilku polskich
turystów, ale generalnie ścieżka jest pusta. Naszym celem jest teraz Jeziorko Niesamowite. W zasadzie nie wiemy jak daleko jest przed nami, jak dojdziemy zobaczymy co dalej.

W oddali zaczyna majaczyć potężna Howrla, której spiczasty wierzchołek łatwo można zidentyfikować. Nie spieszy się nam więc nikt nie forsuje tempa. W końcu w dole dostrzegamy spore jeziorko. Schodzimy do niego zakosami. To super miejsce na biwak. Pomimo, że jest jeszcze wcześnie, i obowiązuje tu zakaz biwakowania decydujemy się zostać tu na noc. Niedaleko jest bardzo wydajne źródło z bosko chłodną i czystą wodą. Po kilku dniach forsownej wędrówki należy nam się wypoczynek. Zrzucamy plecaki, ale z rozbiciem namiotów czekamy do wieczora. W międzyczasie pływamy w jeziorku. Jak wspaniale zmyć z siebie kilkudniową warstwę brudu i potu.

Odświeżony ubieram się w miarę czyste rzeczy i leżę na karimacie. Nawet dziewczyny decydują się na kąpiel co skrzętnie obserwujemy :)) Tak schodzi do wieczora na graniu w karty, gadaniu o niczym, przyrządzaniu posiłku. Wieczorem jak zwykle ognisko. Pomimo zakazu biwakowania nie jesteśmy sami. Wokół rozbiło się kilka innych namiotów zamieszkanych przez ukraińców.

Wstajemy wcześnie żeby zwinąć namioty, poza tym dzisiaj trzeba w końcu wejść na tą Howerlę. Szybko pakujemy się i wyruszamy. Słońce grzeje konkretnie. W miarę jak zbliżamy się do Howerli musimy przy okazji zdobywać inne szczyty, które już same w sobie są wybitne. Grupa rozciąga się na przestrzeni kilkuset metrów ale nie ma obawy pobłądzenia gdyż spiczasty stożek Howerli jest wyraźnie widoczny. Pojawiają się turyści, spotykamy znów kilka razy Polaków, którzy swoim ubiorem i wyposażeniem odróżniają się od tubylców. Zaczyna się ostateczne podejście, jest stromo, ciężko się idzie, dobrze, że plecak już przetrzebiony i nie ciąży tak bardzo.Zaczyna się psuć pogoda, zewsząd ściągają ciemne chmury burzowe.

Co kilka kroków muszę odpoczywać ale dochodzę w końcu jako trzeci na szczyt. Tutaj ogromne rozczarowanie, kupa szarańczy, kupa śmieci, hałas i zamieszanie. W dodatku nie ma czasu na dłuższy postój gdyż zaczyna grzmieć i zanosi się na konkretną burzę. Czekamy na resztę grupy i spadamy stąd czym prędzej. Zaczyna konkretnie lać, wychodzimy jednak ze strefy opadów i oglądamy się za siebie. Cała Howerla jest już w chmurach, wyobrażamy sobie co tam teraz się musi dziać.

Później dowiaduję się, że i tak mieliśmy kupę szczęścia gdyż Howerla znana jest z tego, że jej szczyt spowija warstwa chmur. Nam akurat się udało oglądać widoki z tej góry, ale Ci którzy tam zostali chyba konkretnie przemokli i przemarzli. Idziemy teraz szeroką drogą, pada propozycja aby dojść dzisiaj do Kwasów. Bardzo kusząca biorąc pod uwagę, że można by tam kupić zimne piwo, świeży chleb i inne smakołyki. Przyspieszamy kroku wierząc, że tam dojdziemy. Droga prowadzi teraz ogromnymi trawersami wijącymi się jak wąż. Idziemy, idziemy i za każdym trawersem pojawia się następny jeszcze większy.

Znowu świeci słońce, jesteśmy już wyrypani ale nie zwalniamy tempa. Czuję, że moje stopy zaczynają się buntować, mam kilka obtarć ale najgorzej jest z piętami. Chyba mam odbite, bo każdy krok przychodzi z trudem. Na postojach rozmawiamy o dalszych dniach. Ja w zasadzie jestem zdecydowany na powrót do Polski. Staszek też na pewno jedzie, a Łukasz i drugi Staszek zastanawiają się. Cały czas idziemy szeroką drogą, Howerla już dawno znikła za nami. Tempo nadal duże, ale już po wszystkich widać ogromne zmęczenie. Zatrzymujemy się na dłuższy postój, każdy je co ma pod ręką.

Jestem tak głodny, że gotuję sobie zupkę chińską. Ruszamy dalej, ale wiemy już, ze dzisiaj nie dojdziemy do Kwasów, zaczynamy szukać miejsca na nocleg. Znajdujemy takie zaraz przy drodze. Kawałek płaskiego terenu z widokiem na Bliźnicę. Zrzucamy z ulgą namioty i każdy zajmuje się sobą. Tak upływa wieczór, dzisiaj nie siedzimy długo przy ognisku, zmęczeni szybko rozchodzimy się do namiotów.

Rano wstajemy obolali po wczorajszej wędrówce, chyba jednak trochę przesadziliśmy. Mamy nadzieją, że dzisiaj już na pewno dojdziemy do Kwasów. Jakoś niemrawo nam to idzie, ale posuwamy się naprzód. Okropnie dzisiaj grzeje, zaczynają się pojawiać ślady cywilizacji, spotykamy rolników pracujących w polu.Po dwóch godzinach Kwasów nadal nie widać. Jednak za kolejnym zakrętem dostrzegamy w dole zabudowania.

Zaczyna okropnie grzać, szukamy cienia gdzie tylko się da. Pojawiają się pierwsze zabudowania. W końcu dochodzimy do asfaltowej drogi. Pytamy się miejscowych o sklep i natychmiast tam podążamy. Zaopatrzenie trochę nas rozczarowuje, ale zajadamy się lodami, drożdżówkami i przepijamy to wszystko zimnym piwem. Po obżarstwie rozmawiamy o tym co dalej. Wczorajszy dzień jednak wszystkim dał w kość, bo nikt nie wybiera się w dalszą drogę. Zaczynamy się orientować w rozkładzie tutejszych pociągów. Mamy do wyboru pociąg do Iwano-Frankowska o godz. 17.00. lub bezpośrednio do Lwowa o 1.00 w nocy. Ja decyduję się jechać do Iwano-Frankowska i tam złapać coś do Lwowa. Reszta woli bezpośrednie połączenie. Żegnamy się, ja idę na stację czekać na pociąg reszta idzie nad rzekę. Przyjeżdża pociąg, wsiadam i tak kończy się moja przygoda z górami.

Do Iwano-Frankowska docieram coś koło 22.00. Kupuję bilet do Lwowa o 1.00 w nocy. Na dworcu jest bezpiecznie, nie oddalam się zbytnio od niego.
Nadjeżdża pociąg, udaje mi się zająć leżące miejsce, zresztą jest luźno i jeszcze dużo wolnych miejsc zostało. Pomimo leżącego miejsca nie jest mi wygodnie i nie mogę zasnąć. Tak drzemiąc po ośmiu godzinach jazdy docieram do Lwowa. Zostawiam plecak w przechowalni i udaję się na zwiedzanie miasta. Pięty mam strasznie odbite, każdy krok przynosi ból. Po zjedzeniu czegoś w MC-donaldzie wracam na dworzec i taksówką jadę na dworzec autobusowy. Zaraz mam autobus do Przemyśla, po przygodzie z miejscowymi rzezimieszkami , z której wychodzę bez szwanku kupuję bilet i odjeżdżam do Przemyśla.


Zapraszam do obejrzenie fotek z wyprawy. Wprawdzie marnej jakości ale osobiście łezka w oku mi się kreci gdy je oglądam


Galeria z wyjazdu


Piotr Furmański

Ocena: (0)
0 komentarzy · 4236 czytań ·
Komentarze
Brak komentarzy.
Dodaj komentarz
Zaloguj się, żeby móc dodawać komentarze.