Zbieram się w 20 minut i wychodzę. Do peronu mam około 10km, na dworze jest ciepło, mimo że ciągle czułam krople deszczu na twarzy było całkiem znośnie. Po chwili wychodzi słonce, to chyba zapowiedz dobrej pogody. Dojeżdżam do Trzebini, kupuje bilet i wbijam się do pociągu, który odjeżdża dokładnie o 6:28. W Krakowie przesiadam się do pociągu przepełnionego zielonymi ludkami i rowerami poupychanymi gdzie tylko się da. Odjazd godzina 7:25. Ruszamy do Suchej Beskidzkiej 15-to osobową ekipą w skład, której weszli: Ja, Luki, Neeq, Maciu, Michnik, Leszek, Furman, Marcin, Michu, Mariusz, Hinol, Samba, Yatzek, Versus i ppablopp.
Przed nami około 1,5 godziny jazdy pociągiem do Suchej Beskidzkiej. Michu przysypia w przedziale obok pilnując rowerów, a Michnik od razu tłumaczy się z próby wałowania naszej kochanej Kolei Polskiej

Do suchej dojeżdżamy na godzinę 9:00. Od razu kierujemy się do sklepu, a po chwili rozpoczynamy nasza wyprawę w górki. Szlakiem czarnym, który ma swój początek tuż przy dworcu PKP kierujemy się kilkaset metrów drogą główną w kierunku zachodnim, by po chwili skierować się na południe. Tu rozpoczynamy wspinaczkę długim asfaltowym podjazdem, który przechodzi w terenową drogę leśną. Pogoda wciąż pochmurna, delikatnie mży i nie zapowiada się by coś mogło się zmienić, my jednak wciąż liczymy na coś lepszego.
Pierwszy postój i pierwsze zmęczenie, co niektórym to nawet gorąco się zrobiło, mi też


Zjeżdżamy do Przełęczy o tej samej nazwie (661m n.p.m.), robimy wymuszony postój, Furman potrzebuje pomocy przy nawigowaniu. Uruchamiam, więc swoje nawigatorskie zdolności i ruszam mu z pomocą, co rozbawiło chłopaków. Ciekawe dlaczego?


Zatrzymujemy się przy powalonym konarze i spokojnie patrzymy w górę. Widok był niesamowity, stromy terenowy podjazd wyglądał jakby nie miał końca i piął się na szczyty znajdujących się wyżej drzew. Nikomu nie chciało się ruszyć, nie było odważnych. Selekcjoner Neeq zaczął ustawiać grupę, jemu nikt się nie sprzeciwi. Michu rusza, pada hasło „Na szczycie czeka laseczka z batonami”


Lajtowy podjazd rozpoczynamy na wysokości około 700m n.p.m. a kończymy w punkcie docelowym, którym ma wysokość 1111m n.p.m. A to wszystko na odcinku około 2km. Podjazd początkowo jest suchy, potem błotnisty, a pod koniec przypomina niedokończoną wycinkę. Po chwili wypłaszcza się, robimy postój i pamiątkowe fotki, a Marcin dla odmiany kręci filmy. Ruszamy dalej pod kolejny pion.
Ja z Leszkiem i Michnikiem postanawiamy, że nie będziemy się męczyć, w końcu to spokojny wypad w góry. Maciu dalej szaleje, to chyba na myśl o tym batonie



W końcu zbliżamy się do szczytu. Cel osiągnięty Jałowiec 1111m n.p.m. Wszyscy dojechali, żadnych zgonów i strat. Szczyt zazielenił się, a i nawet słońce wyszło. Maciu dostaje nagrodę od Michnika, co prawda nie jest to żaden baton, ale zawsze coś co może ze smakiem zjeść

Wracamy szlakiem żółtym do Przełęczy Przysłup mijając po drodze Przełęcz Opaczne (879m n.p.m.), Kolędówka (884m n.p.m.), Przełęcz Kolędówki (809m n.p.m.), Solnisko( 883m n.p.m.) i Kiczorę (905m n.p.m.). Po drodze mamy okazję podziwiać świetne widoki, zwłaszcza Babiej Góry, którą cały czas mieliśmy po prawej stronie. Nie obyło się też bez przygód. Hinol złapał „laczka”, Furman jak się potem przyznał na swoim bujaczu zaliczył OTB, nasza grupka pogubiła szlak po tym jak organizator nas porzucił, straty na sprzęcie w postaci zakrzywionej sztycy, cieknącego amora Micha i przypalonych hamulców.
Do suchej dojeżdżamy przed godziną 15. Zatrzymujemy się pod parasolami naprzeciw dworca PKP na zasłużony odpoczynek. O dziwno po nikim nie było widać znaczącego zmęczenia, czyżby trasa była zbyt prosta? Momentami dawała mocno w kość zwłaszcza na podjazdach, a i zjazdy nie należały do prostych. Jedno było pewne, duża ilość odpoczynków miała w tym swój udział

Musze przyznać, że zawiodłam się na terenach, po których mieliśmy okazję pośmigać. Szlaki są wypłukane, miejscami przypominają wyschnięte potoki górskie i co najgorsze nie brakuje tu luźnych kamieni. Szlaki nie bardzo przystosowane do wypraw rowerowych. Dosyć konkretne, bo jak nie ciągną się pionowo w górę, to zaś pionowo w dół, a kiedy się wypłaszczają to w zasadzie nie mają w sobie nic ciekawego. Ale warto było wybrać się i zobaczyć Pasmo Jałowca. Zresztą, trasa i miejsce nie ważne, ważna jest tylko zakręcona ekipa, z którą miałam okazję pojechać w to piękne miejsce.
Na koniec chciałam zamieścić kilka istotnych szczegółów dotyczących przejechanej trasy, jednak nic z tego nie będzie, gdyż jak to powiedział sprawca wycieczki Furman „komputer pokładowy zawiódł
Od siebie mogę napisać tylko tyle, że przejechana trasa miała długość około 40km i pokonaliśmy ją w niecałe 4 godziny.
Moje zdjęcia z Jałowca
Zdjęcia w galerii rowerowania