Moje pierwsze szosowe koty za płoty - Road Maraton o Puchar Ustronianki Ustroń - 15.05.2010
Dodał(a): pit
27 maja 2010
Fot.Sylwester
Za namową Marcina wybrałem się na swój pierwszy maraton szosowy.
Nie żebym nagle zapragnął zostać szosowcem - nie, nic z tego. Dałem się tam zwabić z kilku powodów. Pierwszym z nich jest moja i Marcinowa cicha rywalizacja sportowa w obecnym sezonie. Do tej pory w naszym wspólnym rankingu po zabierzowskim biegu ku Rogatemu Ranczu i biegowym półmaratonie w Żywcu był remis 1:1, kolejnym powodem było sprawdzenie w warunkach bojowych mojego nowego nabytku - 30-letniej szosówki na kultowym, antycznym osprzęcie shimano 600.

Głównym i podstawowym powodem zaś był notabene mój pierwszy prawdziwy trening rowerowy w tym roku (nie licząc jazdy do pracy, kilku zimowych (k)NightRiderów, czy dwóch podjazdów pod ZOO).

W sumie to już najwyższa pora rozpocząć dłuższe jazdy przed planowanym na lipiec triatlonem - moim startem głównym w tym roku, na którą to imprezę wybieram się razem z innym Zielonym - dziczkiem.
Najwyższa pora tym bardziej, że z wolnym czasem na trening u mnie bardzo krucho, a w zawodach owych rowerek też się liczy.

Dałem się namówić na Road Maraton tym łatwiej, że początkowo - w naszej kategorii dystans miał wynosić 148km, lecz trasa z powodów pogodowych i organizacyjnych uległa skróceniu do dystansu 98km, ale cóż opłatę wniosłem wcześniej - klamka zapadła więc dobre i to :).

Dojazd i czynności przedstartowe.
Do Ustronia dojechałem bez większych problemów wraz z Saintem - zawodnikiem zaprzyjaźnionej grupy rowerowej bikeholicy.pl.
Na miejscu byliśmy o czasie, formalności związane z wyścigiem też szybko zostały załatwione. Sprawna i miła obsługa, przyjacielska atmosfera. Potem komunikat techniczny odnośnie trasy. Ostatnie regulacje sprzętu, dobór odzieży i gotowe.

Pogoda nawet dopisała było chłodno, wietrznie, ale o dziwo nie padało. Chodziły słuchy, że ta pomyślna pogoda to zasługa śp.Jana Ferdyna tragicznie zmarłego na rowerze w wypadku, 2 tygodnie wcześniej - zapalonego kolarza, inicjatora i organizatora wielu beskidzkich zawodów szosowych w tym i tego wyścigu. Może to właśnie za jego wstawiennictwem w niebiosach pochmurna deszczowa pogoda - zamieniła się na optymalną i bezdeszczową w czasie trwania tego wyścigu?

Na wyścig w zależności od kategorii składały się dwie lub trzy pętle po 23km interwałowej trasy, do tego dojazd na start ostry i na zakończenie podjazd na Równicę. Starty odbywały się w grupach wiekowych w odstępach czasowych począwszy od kobiet, seniorów, juniorów, elity, mastersów 1, mastersów 2 itd. Łączne przewyższenie na dłuższym dystansie 98km wynosiło ok.1500m.

Start i wyścig
Jak wspomniałem wcześniej start był przeprowadzany w grupach. Marcin wystartował kilka minut przede mną z zawodnikami kategorii B (31-40lat) i nawet nie starałem się zapamiętać o ile wcześniej bo start ostry i tak znajdował się kilka kilometrów dalej.
Fot.z galerii Organizatora

W końcu i ja ruszyłem wraz z grupą C (41-50lat) razem kilkunastu zawodników . Był to start honorowy czyli przejazd przez miasto i rogatki, stanowiący rozgrzewkę przed właściwym wyścigiem. Kilkukilometrowa żwawa jazda zasygnalizowała, że wyścig ten będzie dobrym treningiem.

Po dojeździe na start ostry chwila oddechu i rura. Parę kilometrów i dojazd do właściwej pętli. Od głównej grupy odskoczyłem dość szybko (tzn.grupa odskoczyła ode mnie :)) bodaj na pierwszym czy drugim stromszym zjeździe. Nie warto ryzykować na niesprawdzonym rowerku, zresztą to był mój pierwszy w życiu wyścig szosowy. Z autopsji wiem, że ważne jest własne tempo i trzeba jechać tak by za wcześnie się nie wypalić.
Początkowo jechałem sam potem doskakiwałem do wolniej jadących zawodników z młodszej grupy wiekowej, chwila odpoczynku i odskok, taka strategia.

Na ok.20km pętli nieoczekiwanie na podjeździe zamajaczyła mi zielona koszulka Marcina i szybko też do niego doskoczyłem, bez zbędnych ceregieli :) .
Marcin wydawał się być zaskoczony moją obecnością i nie był też zbyt szczęśliwy.
Parę kilometrów trwały nasze przepychanki raz ja na przodzie, raz Marcin, takie sobie wypuchy, kto lepszy ja czy ty :p.
W końcu na 2 okrążeniu na wysokości bufetu Marcin rzucił mi, że to nie koniec wyścigu. No wiadomo, że nie - raczej dopiero początek. Po przejechaniu bufetu zaczęliśmy współpracować i dawać sobie zmiany. Dołączył do nas też zawodnik z kategorii D (50-60lat). To było ciężkie okrążenie, ale skorzystaliśmy wszyscy trzej na tej współpracy. Dawaliśmy sobie mocne zmiany, ale dzięki temu wyprzedziliśmy trochę zawodników i przesunęliśmy się do przodu stawki. W końcu na trzecim okrążeniu zatrzymałem się na bufecie - uzupełniłem bidon i trochę popasałem. Marcin ze wspomnianym wcześniej zawodnikiem z kat.D (Pozdrowienia dla zawodników z Rudy Śląskiej! :D) odjechali mi. Nie przejąłem się tym faktem, a nawet byłem zadowolony bo te zmiany kosztowały mnie sporo wysiłku i zryty już byłem.

Nie ma tego złego tym bardziej, że na ekstremalnej sobocie wożenie się na kole jest zabronione i czas już trochę samemu pojeździć. Ostatnie kółko pokonałem już trochę wolniej niż poprzednie, ale dzięki temu mogłem bardziej przyjrzeć się trasie i oklolicy. Chwilę jeszcze powalczyłem z zawodnikiem z 3 miejsca w kat.D i właściwie zdany byłem już na własne tempo.
Fot.z galerii Organizatora

Traska przyjemna o małym natężeniu samochodowym wiodła przez kilka wiosek na północny zachód od Ustronia, częś trasy wiodła wzdłuż autostrady, potem aż do opłotków Cieszyna. Kawałek lekko pofałdowany z uciążliwym "morde-windem" i dwoma przejazdami kolejowymi, potem część drogi inerwałowej z długimi podjazdami i zjazdami (mój max.na tym wyścigu to 66km/h).
Zauważyłem też pewną prawidłowość: każde kolejne kółko wydawało się być krótsze od poprzedniego, co trochę dziwne bo jechałem wolniej !:):) Takie wrażenie.
W końcu dojechałem do końca 3 pętli - z uśmiechem na twarzy wrzuciłem na blat i hajda w stronę Ustronia!!
Po dojechaniu do początku podjazdu pod Równicę, na asfalcie wymalowany był dystans do mety 5km z opisem typu: "dodaj gazu! bufet już blisko". Mijając napis nie wiedzieć czemu przypomniał mi się ten widok. Zaczął się podjazd. Miałem co prawda wątpliwości czy moje archaiczne przełożenia podołają podjazdowi ale okazało się, że nawet mam zapas. A podjazd no cóż.. górka jak górka!, coś a' la podjazd pod ZOO z tym że trochę dłuższy i nawet kostki brukowej proporcjonalnie jakby więcej i równie nierównej.

Zresztą co ja będę pisał bo znamy ten podjazd dobrze z grabkowych maratonów MTB :D

Cisnąłem ile mogłem, wyprzedziłem jeszcze kilka osób, a Marcina ani widu, ani słychu
Na końcu wypłaszczenie i finisz na maxa. Marcin przyjechał na metę pierwszy, był 3 i pół minuty przede mną.

Dekoracja, tombola i wyniki
No cóż na dekorację i tombolę wyczekaliśmy się trochę, ale pomimo zimna i zapowiadanego ulewnego deszczu wszyscy zgodnie czekali. Nie dziwota zresztą gdyż w tomboli losowany był fajny szosowy rowerek marki scott. Dekoracje przeszły sprawnie potem, nareszcie tombola :D.
Aby nie było zbyt łatwo oprócz rowerka było mnóstwo nagród pośrednich eliminujących kolejne osoby z szansy na nagrodę główną. Tak więc emocji było co nie miara. Zarówno ja jak i Marcin szybko zostaliśmy pozbawieni złudzeń losując gadżety firmy Gatorade.
Szczęśliwym posiadaczem rowerka okazał się zawodnik z Kluczborka.

Na wyniki w necie musieliśmy czekać aż do następnego dnia tak więc obaj z Marcinem mieliśmy zafundowaną nieprzespaną noc ze zgryzoty gdyż obaj chcieliśmy wygrać :D
pit na Równicy


Koniec końców okazało się, że w tym naszym "pojedynku" jednak ja okazałem się zwycięzcą.
Marcin przyjechał na metę pierwszy lecz okazało się, że miałem nadrobioną ponadminutową przewagę.

W tym miejscu składam podziękowania Organizatorowi maratonu za fajną imprezę.
Składam gratulację także wszystkim uczestnikom maratonu w szczególności: Marcinowi, Kasisz, i Czerwonym kolegom za sportową rywalizację.

Do następnego razu!

Preferuję MTB, ale nie odżegnuję się od maratonów szosowych i innych sportów.

Co do mojej "nowej", starej 30-letniej szosówki to chrzest bojowy przeszła i spisała się znakomicie, no może za wyjątkiem przednich klocków hamulcowych których przeraźliwe dźwięki siały popłoch wsród zawodników na niektórych zjazdach.


Ocena: (2)
0 komentarzy · 4581 czytań ·
Komentarze
27 maja 2010 19:42:54
Te parę kilometrów to było prawie dwie pętle ok. 40 km, kiedy nie mogliśmy się odczepić. Pierwszą pętle, to walczyłem z kurczami. Musiałem dużo pić i jeść, żeby puściło i móc cię zostawić bezpiecznie na ponad 2 minuty. Ale niestety nie wiedziałem, że ponad 4 minuty później wystartowałeś.
W takim razie gratuluje debiutu w imprezie szosowej. Widać, że bieganie w zimie dużo daje. Jesteś jeden z nielicznych zielonych co wystartował na szosie. Nie żyję się tylko emtebowcem. Szosa też rulez. B)
27 maja 2010 20:17:28
było słuchać MiśQ i jego sławnego zawołania o hamowaniu to nie płoszyłbyś kolegów.
Moje gratulacje i mam nadzieję, że jednak
asfatl nie jest rakotwórczy
;)

Szoska ma coś w sobie :)
27 maja 2010 20:26:06
Pewnie że ma :)
27 maja 2010 20:27:10
Fakt, rakotwórczy może i nie jest, ale obaj dobrze wiemy, że na asfalcie można się naprawdę nieźle załatwić. Niech na zjazdach szaleją ci - którzy mają wszystko przed sobą :D
27 maja 2010 20:49:19
szbiker nie startowałeś, to nie pisz, że coś ma :p
Jedziesz Pętle Beskidzką ? Z buta pewnie nie będziesz dawał, ale kto wie :D
27 maja 2010 21:30:49
He, gratulacje! Fajny opis :)
27 maja 2010 21:36:49
Nie trzeba Marcin startować by odkrywać uroki szosy ale widać że już zatraciłeś całkiem swą duszę w startach ;p
28 maja 2010 09:10:13
No gratulacje Panowie!
Pit, w 600 Arabesqe są indeksowane manetki?
28 maja 2010 09:14:25
Manetki są cierne co zresztą ma swój urok ;)
28 maja 2010 13:03:26
Brawo Piotr, brawo Marcin !!! brawo! brawo! brawo!
Dodaj komentarz
Zaloguj się, żeby móc dodawać komentarze.