Na Babią Górę z przełęczy Krowiarki ruszyła 7 osobowa ekipa rowerowania i Tomek. Plan był prosty i niewymagający: czerwonym na szczyt, do schroniska na Markowych Szczawinach i w dół niebieskim. Trasa krótka, łatwa i przyjemna. Wyjechaliśmy z Krakowa o 6, wcześnie, ale to góry zimą i trzeba mieć do nich respekt, więc nawet na takiej krótkiej trasie należy sobie zostawić margines na wszelkie licho, które nie śpi. PePe i ja postanowiliśmy sobie utrudnić nieco zadanie przypinając do nóg narty ski tourowe. To była moja pierwsza wycieczka w góry na tych nartach, PePe był o niebo bardziej doświadczony – miał już narty raz 15 minut na nogach - szedł wtedy wzdłuż wyciągu.
Stawka ułożyła się od razu. Miki wyrwał do przodu i zniknął nam z oczu, PePe systematycznie zdobywał wysokość, a reszta zespołu zmieniała pozycję w zależności od chwilowego nastroju. Pochód zamykał kontemplacyjnie i fotograficznie Versus, który wyłamał się z chóru „Japkowców” niosąc na plecach sanki-wannę, którą od czasu do czasu zamieniał w tarczę, zadając nam filozoficzne pytanie „czy stoimy tam, gdzie stało kiedyś zomo”.
Śniegu nie było dużo. Natura postarała się jednak o należytą oprawę wycieczki posypując przez kilka dni chojaki i kosówki, ale spod puchu ciągle wystawały kamienie
Po opuszczeniu granicy kosodrzewiny góry pokazały groźniejsze oblicze. Wiatr i temperatura -9 st. zmusiły nas do natychmiastowego ubrania membran, kurtek, szalików, czapek, gogli i co tam kto jeszcze miał w plecaku.
Na szczycie było całkiem tłoczno. W ruch poszły termosy, kanapki i batony. Po 20-30 minutach ruszyliśmy w dół. I tu nastąpił chwilowy pat, bo szlak, którym zamierzaliśmy dostać się do schroniska był nieprzetarty, a śniegu było po pas. Kryzys decyzyjny: iść, wracać, czy wybrać inną trasę rozstrzygnął telefon do przyjaciela. Miki zasięgnął rady eksperta od spraw górskich i ruszyliśmy dalej czerwonym. Ślady poprzedników zawiewało natychmiast, ale obernawigator PePe wypatrzył tyczkę zaginionego szlaku i byliśmy znów bezpieczni

Pierwsze odcinki w dół nie były przyjemne dla frakcji „skuterów” , jak ochrzcił nas, narciarzy Maciu. Wąska ścieżka, cienka warstwa śniegu, wystająca kosówka sprawiła, że zjazd nie był efektowny. Ja co chwilę zaliczałem upadek przy okazji poznając właściwości nart turowych, innych od nart przeznaczonych na twarde trasy. Także „japkarze” tracili swój sprzęt łamiąc go na śniegu i dziurawiąc na kamieniach.
Od przełęczy Brona do schroniska na Markowych Szczawinach mieliśmy za to 200% fanu. "Japkowcy" i saneczkarz zasuwali w dół z furkotem, a my z PePem wreszcie rozkoszowaliśmy się smakiem free ride`u. Puch, las i rosnące obycie z tymi dziwnymi nartami dawało niezapomniane przeżycia szusowania pomiędzy drzewami.
W schronisku opróżniliśmy co mieliśmy do opróżnienia, zjedliśmy i ruszyliśmy ścieżką na Krowiarki. Tu nastąpiła mała różnica zdań na temat walorów trasy. Narciarze sunęli ciesząc się przyrodą i lekkim nachyleniem w dół, a piesi złorzeczyli na 6 kilometrową nudę.
Pogodziliśmy się przy pizzy w Zawoi, snując kolejne plany podbojów.
track pokonanej trasy