Bałkańska Pętla - trzeci dzień - Svitava - Stolac - Ljubinje - Trebinje
Dodał(a): furman
03 lipca 2014
Źle spałem tej nocy. Najpierw długo nie mogłem zasnąć, potem budziłem się co po chwila i w ogóle to miałem wrażenie, że całą noc spędziłem na czuwaniu. Dopiero rano Rafał coś napomknął, że chrapałem okropnie. Czyli jednak spałem. Od bladego świtu nie mamy spokoju, miejscówka wydawała nam się kiepska już wczoraj, a teraz wychodzą kolejne minusy tego miejsca. Tylko czy to można nazwać minusem. Widok na zieloną dolinę jest bardzo uroczy i okazuje się, że sporo osób ulega magii tego miejsca. Co rusz jakieś auto zatrzymuje się na górce, a pasażerowie wychodzą na zewnątrz i głośno komentują to co widzą. No ja rozumiem, że jest pięknie, przecież sam przyjechałem z daleka żeby podziwiać takie widoczki ale kurczę, żeby robić to przed 6 rano!

Niby mamy osłoną w postaci małych drzewek ale to niewiele, jakoś tak nieswojo gdy co chwilę słychać jakieś wołania, rozmowy, śmiechy, krzyki. Szybko pakujemy majdan i zwijamy się z tego miejsca. W planie jest jazda bocznymi drogami do miasteczka Stolac, zagłębiamy się w Bośnie. Znów grzeje, słońce nie odpuszcza, tylko niekiedy jakiś obłoczek przepływając po niebie na krótko przesłania jego tarczę rzucając na świat przyjemny cień. Nasza droga wiedzie pofałdowanym terenem. Trudno powiedzieć żebyśmy jechali przez góry bo wysokości bezwzględne mizerne, na liczniku pojawiają się wskazania w okolicy 300-400 m.n.p.m. ale co po chwila trzeba pokonywać jakieś krótsze lub dłuższe podjazdy. Za to jeśli tylko obejrzymy się dookoła to od razu czuć inną atmosferę, z każdej strony otaczają nas surowe i wysokie góry. Ich postrzępione i ostre wierzchołki sprawiają wrażenie bardzo niegościnnych. Jedne są bliżej, można rozróżnić co większe kamienie na ich stokach, inne rozmywają się daleko w lekkiej mgiełce tworząc jednolitą barierę otaczającą nas ze wszystkich stron.

Dla mnie pomału robi się cudownie. Prowincja przyciągała mnie od zawsze, boczne drogi czarowały mnie swoją magią i bezwiednie kierowałem mój rower tam gdzie miałem nadzieję spotkać NIC. I tak zaczyna być właśnie teraz, droga wije się pomiędzy pagórkami, słychać tylko delikatny szum naszych opon stykających się z asfaltem, niekiedy na podjeździe nasze płuca biorąc głębszy oddech wydadzą głośne westchnienie. A tak to cisza, poza drogą brak oznak cywilizacji, jedynie bardzo liczne cmentarze przypominają o istnieniu ludzi. Skąd one wzięły się na tym pustkowiu? Czy to pozostałości jakichś nieistniejących już wiosek, czy to może miejsca pochówku ofiar wojny domowej? Tego nie wiem, ale coraz częściej dostrzegam ślady wojny. Pojawiają się opuszczone i zrujnowane domy, na ścianach wyraźne ślady po strzałach. Czasem trafi się jakieś zamieszkany dom, widać samochód, ślady życia, ale nie widać ludzi. Coś niesamowitego, upajam się atmosferą tego miejsca, mam ochotę zostać tu na dłużej. Nie wiem ile, mógłbym tu siedzieć dzień, dwa, może nawet cały tydzień. Może właśnie tutaj jest to moje upragnione NIC.

Wolno toczę się przed siebie, a z każdym metrem docierają do mnie kolejne bodźce. Teraz nagle zacząłem czuć ten zapach. Jaki? Nie wiem. Nieokreślony, w palącym coraz mocniej słońcu zacząłem go czuć tak nagle, że uderzył mnie wręcz swoją intensywnością. Znika tak nagle jak się pojawił zostawiając mnie wręcz oszołomionego. Cudowne miejsce, cudowna miejscówka. Rower nabiera szybkości na zjeździe i powiew chłodnego powietrza przywraca mi świadomość. Trzeba jechać dalej, ale to chwile zostaną już na zawsze w mojej pamięci.



Zjeżdżamy teraz do Stolac. Zjazd jest niesamowity. Droga nawet dobra, można zaszaleć. Bijemy tu chyba rekordy prędkości na tej wyprawie. Dosłownie obłęd. Nieliczne zakręty można bezpiecznie ścinać bo są na tyle łagodne, że widać co się za nimi dzieje. Fantazja ponosi mnie coraz bardziej, coraz śmielej wchodzę w kolejne wiraże, coraz słabiej dotykam klamek hamulcowych. Ja lecę w dół, w górę pędzi auto. Dostrzegamy się dopiero tuż przed zakrętem. Oboje jesteśmy zaskoczeni. On po wyjściu z zakrętu właśnie zjeżdżał na swój pas ruchu, ja właśnie się składałem do jego pokonania. Andrenalinka troszkę skoczyła ale sucho, przyczepność bardzo dobra, udało się lekko przyhamować i zmieścić między lusterkiem i skałą wyznaczającą pobocze. Może jakoś ekstremalnie niebezpiecznie nie było ale postanawiam od tej pory bardziej uważać.

To jednak nie koniec zjazdu, w dole już widać miasteczko, droga opada w dół prosto jak strzała. Znów wiatr szumi w uszach, a krzaki obrastające pobocze zlewają się w jednolitą zieloną masę. Oglądam się za siebie, Rafała nie ma. Chwilę czekam, nadjeżdża i daje mi flagę. No tak. To już kolejny raz gdy ją gubię. Wiedziałem, że mój patent na mocowanie jest kiepski i w miarę obozowych możliwości próbowałem go usprawnić, ale jak widać nadal nie spełnia w pełni swojego zadania. No nic, wieczorem spróbuję podjąć kolejną próbę inżynierską :)

Tymczasem docieramy do Stolac. To malutkie miasteczko zagubione wśród wzgórz. Pytamy się o serwis rowerowy ale rozszerzone ze zdumienia oczy jakiegoś młodego mężczyzny zdają się mówić wszystko. Serwis rowerowy? Tutaj?

Zostają zakupy w sklepie. Nie mamy jeszcze tutejszych pieniędzy, ale mają terminal elektroniczny i płacimy kartą. Potem znajdujemy sobie fajną miejscówką pod kościołem i odpoczywamy. Jest ławeczka, jest cień, obok miło szumią spryskiwacze nawadniające trawnik. Korzystamy z chłodnego prysznica jaki oferują, mokra koszulka przez kilka minut daje ulgę od upału. Próbuję zrobić pranie. Akurat przejeżdża jakiś miejscowy na skuterze, zatrzymuje się i coś woła. Nie rozumiem, woda szumi, gość pokazuje mi coś ręką i głośniej woła – Water!!!
Chyba czaję. Idę za kościół i tam znajduję wygodne kraniki z bieżącą wodą. Są też takie pseudo-umywalki. Idealne miejsce do zrobienia prania.

Spędzamy tutaj grubo ponad godzinę. Wyprane ciuchy wystawione na słońce już prawie suche. Pomału i leniwie zbieramy się dalej, kluczymy trochę w poszukiwaniu właściwej drogi i w końcu jedziemy w kierunku Trebinje. Mapa obiecuje sporo górek. Czeka nas przełęcz o wysokości 586 metrów. Wysokość nie robi wrażenia, ale warto dodać, że teraz mamy na liczniku coś koło 120 m. więc trochę tego podjazdu będzie. Już kawałek za miasteczkiem droga zaczyna się wznosić. Porozjeżdżane węże to tutaj prawdziwa plaga. Niekiedy na odcinku 100 metrów można zobaczyć ich kilkanaście. Niektóre całkiem spore, jedne rozjechane prawie całkowicie tworzą na drodze krwawy placek, inne przejechane na pół zdają się jeszcze żyć wpatrując się w nas swymi szklanymi oczami. Brrrrr...

Tymczasem robi się coraz goręcej. Akurat nadchodzi najcieplejsza część dnia. Pasuje się gdzieś zatrzymać, ale szukamy lepszego miejsca no i fajnie by było żeby minąć już tę przełęcz. Zaraz po wyjeździe ze Stolac tablice informują nas, że wjeżdżamy do Republiki Serbskiej. Podjazd jest mozolny i długi. Słońce grzeje nam w plecy, cały świat zdaje się topić. Czuję się jak na patelni, zero cienia, zero chłodnego wiaterku. Krople potu skapują mi z nosa, ręka, którą próbuję się ocierać też cała mokra. Pokonujemy zakręt za zakrętem, za każdym wypatruję końca podjazdu. Jeden, drugi, trzeci, kolejny, za każdym z nich widać dalszą część podjazdu. Jadę coraz wolniej, na poboczu pojawiają się jakieś większe krzaki rzucające odrobinę cienia, który staram się wykorzystać ile się da. Gdy w końcu docieramy na górę nie myślimy o postoju tylko pragniemy ochłodzić się na zjeździe. W dole już widać miasteczko Ljubinje. Tam zrobimy sobie sjestę.

Ljubinje to nawet przyjemna miejscówka. Znów udaje się zrobić zakupy płacąc kartą. Nadal nie możemy znaleźć kantoru. Dopiero kilka dni później dowiadujemy się, że funkcję kantorów pełnią tutaj banki. Znajdujemy sobie miłe miejsce na trawce, pod dużym drzewem dającym miły cień. Wyraźnie wzbudzamy zainteresowanie miejscowych, zwłaszcza młodzież zwraca na nas uwagę. Co chwilę słuchać pozdrowienia od przechodzących obok młodych ludzi. Nie mija wiele czasu gdy zaczynają się pojawiać dzieciaki szukające z nami kontaktu. Najpierw na rowerze podjeżdża jakiś 12-13 latek i coś tam zagaduje. Po chwili dołącza do niego kolega i we dwójkę już raźniej wypytują nas o typowe w takich sytuacjach rzeczy. Skąd jesteśmy, gdzie jedziemy, jak mamy na imię itp.
Niebawem do kolegów dołączają dwie koleżanki. Jedna rezolutna i wygadana, druga uśmiechnięta ale raczej cicha. Czując się pewniej w takiej grupce młodzi ludzie już bardzo swobodnie z nami rozmawiają. Dowiadujemy się że są Serbami, mówią po Serbsku. Wiedząc, że jesteśmy z Polski, jeden z chłopców ciurkiem wymienia nazwiska Lewandowskiego, Piszczka, Błaszczykowskiego oraz Wojtka Szczęsnego. Nie znam żadnych piłkarzy serbskich więc rewanżuję się Nowakiem Djokoviciem na co otrzymuję błyskawiczną odpowiedź i słyszę nazwisko Radwańska.



Korzystając z okazji dopytujemy się o serwis rowerowy. Mówią, że nie ma, ale jeden z chłopców wsiada na rower i gdzieś jedzie. Wraca po kilku minutach mówiąc, że są mechanicy ale tylko samochodowi. Tak sobie rozmawiamy, wygadana dziewczyna robi się coraz śmielsza, pyta o wiek, imię, chichota ze swoich kolegów mówiąc im, że kiepsko mówią po angielsku. Robi się naprawdę wesoło. Tak mija z pół godziny, po jedzeniu pomimo gwaru jaki tworzą młodzie ludzie zaczyna ogarniać mnie sen Młodość ma jednak swoje prawa, czekam kiedy się nami znudzą i pójdą szukać innej rozrywki. I tak się faktycznie dzieje, najpierw odjeżdża jeden z chłopców, potem dziewczęta tracą wątek, coraz częściej spoglądają na ekrany komórek aż w końcu żegnają się i odchodzą. Na pożegnanie rzucam im hasło, że są bardzo miłe na co ta bardziej wygadana odwraca się dziękując mi szerokim uśmiechem. W końcu odjeżdża i drugi chłopiec, ten najbardziej wytrwały, który przyjechał do nas pierwszy. Jeszcze wraca po kilku minutach ale widząc nas drzemiących zostawia nas ostatecznie samych.

Trochę przysypiamy, potem zerkamy na mapę. Trzeba będzie coś pomyśleć nad wymianą tej szprychy bo koło u Rafała zaczyna coraz mocniej bić. Przed nami Trebinje, wygląda na spore miasto, może tam coś się uda z tym zrobić. Aby tam dotrzeć musimy pokonać jeszcze sporo kilometrów, trzeba się zbierać żeby dojechać przed wieczorem. Pokonujemy jeden niezbyt długi podjazd, a za nim czeka nas długa i płaska trasa do Trebinje. Na płaskim podkręcamy trochę tempo. W oddali, w górach widać jak załamuje się pogoda. Z daleka dochodzą odgłosy grzmotów, a pociemniałe niebo niekiedy rozświetlają uderzenia piorunów. Nam burza raczej nie zagraża ale i tutaj sięgają jej macki. Zrywa się mocniejszy wiatr, słońce zakrywają chmurki i nawet spada kilka kropel deszczu. Na tym jednak się kończy i możemy bez przeszkód jechać dalej.

W Trebinje meldujemy się coś koło godziny 17. Od razu rozpytujemy się o serwis. Pierwszy spotkany biker myśli chwilę i rzuca jakieś nazwisko, a potem tłumaczy jak dojechać. Dla pewności pytamy się jeszcze kogoś innego, a ten przecząca kręci głową mówiąc, że nic takiego tu nie ma.
Rzucam usłyszane wcześniej nazwisko (teraz już zapomniałem), gość uderza się w czoło i pokazuje nam drogę. Trochę kluczymy, jeszcze raz pytamy kogoś posiłkując się usłyszanym nazwiskiem i w końcu trafiamy pod dom. Leży kilka zdezelowanych rowerów, raczej typu makrokesz. Akurat jakiś tubylec odchodzi stąd ze swoim rowerem. Zaczepiamy go pytając czy dobrze trafiliśmy. Potakuje i woła tego kogo szukamy. Nikt się nie pokazuje, dopiero po kilkukrotnym głośniejszym krzyknięciu nazwiska okno się uchyla i ktoś podnosi żaluzje. Źle to wygląda, facet nie sprawia wrażenia uczynnego, Rafał coś tam próbuje mu tłumaczyć. Mamy szprychy, potrafimy wymienić tę uszkodzoną, potrzeba nam tylko klucz, jeśli nie ma czasu lub mu się nie chce to sami sobie zrobimy. Gość jest jednak jakiś dziki, mina jak gdyby był obrażony na cały świat, odnoszę wrażenie, że nie wie nawet o co nam chodzi. Od samego początku kręci głową, coś mruczy po czym bezceremonialnie zamyka okno i znika. No cóż kolejna nadzieja w Dubrowniku. Może jakoś dojedziemy. Facet nieuczynny ale chyba i tak by nam nie pomógł, bliższe obserwacje leżących tu rowerów sporo mówią. To nie ten rodzaj sprzętu o jaki nam chodzi.

Teraz już nam się nie spieszy. Planowy dystans już zrobiliśmy, można spokojnie pokręcić się po mieście, wypłacić w końcu jakieś tutejsze pieniądze, zjeść coś ciepłego. Potem spokojnie wyjeżdżamy z miasta. Tablice informują nas, że do Dubrownika mamy 32 km. Oznaczenia drogowe są pisane cyrylicą oraz łacińskimi znakami. W zasadzie każdy drogowskaz jest pomazany farbą, nazwy miejscowości w języku serbskim (cyrylica) są widoczne, napisy łacińskie są zamalowane i tylko prześwitują zza grubej warstwy farby. Nadal tlą się tutaj konflikty etniczne grożąc widmem kolejnej wojny.

Poszukiwania noclegu chwilę trwają. Fajne okolice, płasko, sporo wykoszonych pól, trafiają się jakieś polanki ale dosyć gęsto zaludnione. Jak zwykle najpierw tylko się przyglądamy z głównej drogi, potem w miarę upływającego czasu zaczynamy badać boczne dróżki, zostawiamy rowery i pieszo oglądamy potencjalne miejscówki. Długo nic się nie trafia, w końcu znajdujemy kawałek poletka. Jakieś 100 metrów od drogi za zasłoną z drzew. Wykoszona łąka, zaraz obok kawałek pola z jakimś zielskiem. Widać, że ktoś tu systematycznie zagląda bo ładnie wyplewione, podlane, a grządki porządne i zadbane. No cóż, jest spore ryzyko odwiedzin ale miejsce jest przyjemne i warto zaryzykować. Kolejny dzień dobiega końca, dzisiejsza trasa dała mi ogromną ilość wrażeń. Minęła pierwsza lawina emocji i czuję, że zaczynam pomału wchodzić w tą wyprawę.

Ocena: (1)
0 komentarzy · 2732 czytań ·
Komentarze
Brak komentarzy.
Dodaj komentarz
Zaloguj się, żeby móc dodawać komentarze.