Odyseja Świętokrzyska 01-02.10.2005
Dodał(a): Piotr Furmański furman
19 stycznia 2006
Początek października to czas gdy kończy się już sezon na maratony, dni robią się coraz krótsze, a zmęczony wyścigami organizm zaczyna się buntować, domagać odpoczynku i dłuższych chwil relaksu. To czas gdy górskie plenery kuszą pięknymi kolorami, a pokryte opadającymi liśćmi leśne ścieżki dostarczają wspaniałych wrażeń. I w końcu jest to czas gdy firma Coompass zorganizowała trzecią edycję Odesyji Świętokrzyskiej. Trzeba powiedzieć wprost, jak dla mnie to strzał w dziesiątkę. To wyścig inaczej, to wyścig gdzie poza parą w nogach trzeba wykazać się zdolnością orientacji w terenie, czytania mapy, a także współpracą w zespole. Tutaj jest chwila na rozglądnięcie się po okolicy, jest możliwość wyboru własnej trasy a i czas liczy się inaczej.

Zasady są podobne jak na innych wyścigach, zwycięża ten kto w najkrótszym czasie zaliczy wszystkie punkty kontrolne i dojedzie do mety. Jednak towarzystwo jest tu inne i większość osób przyjeżdża po przygodę traktując ten start jako ambitną wycieczkę. I z tych właśnie powodów 1 października, w sobotę, znalazłem się w Borkowie gdzie została ulokowana baza zawodów. Moim partnerem był Grzegorz Tatoń, który to został wspólnie wybrany na nawigatora naszego
dwuosobowego zespołu. Po załatwieniu formalności papierkowych rozpocząłem przygotowywanie sprzętu oraz obserwację moich konkurentów. Kilka znajomych osób poznanych na maratonach oraz innych imprezach rowerowych. Poza tym towarzystwo raczej inne od tego maratonowego. Sporo starszych osób, sporo kobiet, sprzęt zdecydowanie z niższej półki. Dużą i widoczną grupę stanowią starzy orientaliści znający się między sobą i wyraźnie sprawiąjący słuszne wrażenie starych bywalców na podobnych imprezach.

Na takich obserwacjach upływa czas do startu i wszystko było by ok. gdyby pogoda równie entuzjastycznie podchodziła do tego dnia. Lekka mżawka i temperatura w okolicach 10 stopni zdecydowanie chłodzi atmosferę. Chwila zastanowienia jak się ubrać i już trzeba ustawić się na starcie. Żółte szyby w okularach zdecydowanie poprawiają nastrój i pozwalają cieszyć się jasnymi kolorami. Kilka minut przed startem małe zamieszania gdy organizator rozdaje mapy. Widzimy tam 13 czerwonych kółek oznaczających punkty kontrolne, na których musimy się zameldować. Kolejność ich zaliczania dowolna i zależy tylko od naszej inwencji. I już start, i już na samym początku zdziwko gdy ludzie rozjeżdżają się w kilku kierunkach. Niby można było się tego spodziewać jednak dla mnie to nowość. Wybieramy wariant jazdy na wprost i asfaltowym podjazdem wspinamy się do góry.

Muszę przyznać, że początek jedzie się w iście maratońskim tempie. Nie mamy jednak wyboru gdyż pierwszy wybrany punkt kontrolny jest dosyć blisko i spodziewamy się tam sporego tłoku. Docieramy w to miejsce po kilkunastu minutach i udaje nam się sprawnie zaznaczyć swoją obecność. Kolejne punkty zdobywamy równie szybko i bez większych kłopotów. Ludzie rozjeżdżają się własnymi ścieżkami po okolicznych lasach i co raz dochodzi do zaskakujących spotkań jadących w przeciwnych kierunkach zespołów. Nawet tutejsza ludność ze zdumieniem spogląda gdy nasza para skręca w prawo, a jadący kilka metrów dalej wybierają wariant na wprost. Tutaj każdy sobie rzepkę skrobie. I ja również próbuję swoich sił na mapie, lecz sprawnie posługujący się nią Grzesiek sprawia, że robię to coraz rzadziej, aż w końcu ląduje ona w kieszeni by w niewiadomym czasie i nieznanym miejscu znaleźć swoje przeznaczenie gdzieś na leśnym dukcie.

Po godzinie wjeżdżamy w trudniejszy teren, krajobraz robi się bardziej pofałdowany, podjazdy coraz dłuższe. Kamieniste drogi zaczynają sprawiać problemy i trzeba coraz częściej używać miękkich biegów. Nie forsujemy zbytnio tempa i spokojnie jedziemy sobie na przetrwanie. Mijają minuty i godziny, coraz rzadziej spotykamy naszych konkurentów. Mniej więcej w połowie trasy docieramy do wodopoju.Tankujemy nasze bidony i czując zbliżającą się metę z nową energią lecimy dalej. Grzesiek nadal świetnie nawiguje, raz pomaga nam przypadek gdy zza drzew dostrzegam pomarańczową chorągiewkę na punkcie kontrolny. Każdy ślad jest teraz dla nas cenny, ślady opon na drodze, kapliczki,jeziorka, cieki wodne itp. Każdy taki obiekt jest bezcenną informacją i wskazuje nam naszą lokalizacją. Po kilku godzinach Grzesiek zaczyna narzekać na pojawiające się skurcze lecz póki co dzielnie sobie z nimi radzi.

Dzisiaj fortuna nam sprzyja, ustrzegamy się błędów nawigacyjnych i nie tracimy czasu na błądzenie i szukanie celów. Dzięki temu w czasie 6,24 docieramy na metę po przejechaniu 105 km. Meldujemy się tutaj jako 23 zespół zostawiając za sobą jeszcze 49 innych. Żeby nie bujać w obłokach szybko przeliczamy stratę do zwycięzców i szybko spadamy na ziemię.Godzina i 40 minut daje obraz jak daleko nam do tych ludzi ale nie odbiera nam dobrego humoru. Gdy my już wymyci, wykąpani, pojedzeni, a na polu już ciemno organizatorzy ogłaszają przyjazd ostatniego zespołu ,który zameldował się na mecie z czasem 8,46. Wieczór nie trwa długo, ognisko,kiełbasa, rozmowy i towarzystwo raczej szybko się rozchodzi do swoich kwater.

Następnego dnia start pierwszego zespołu już o 8 rano. Potem kolejno startują następne w odstępach czasowych równych wczorajszej stracie. Wszystkie zespoły mające stratę ponad 60 minut stratują już razem o godz. 9. Na mapie mamy 11 punktów, które musimy zaliczyć w kolejności narzuconej przez organizatora. Tym razem peleton jedzie w kupie. Tempo jeszcze mocniejsze, na pierwszym punkcie spory tłok i trochę czasu tracimy żeby udokumentować swoją obecność. Potem stawka się już rozciąga, a po drugim punkcie dzieli się na kilka mniejszych grupek. My stawiamy na współpracę z zespołem " Bracia Zet " Nie stanowimy dla siebie zagrożenia, a w grupie jedzie się łatwiej. No i dwóch nawigatorów mogących się skonsultować między sobą zapewnia dużą pewność wyboru trasy. Bracia Zet to nikt inny jak Pit i jego brat Paweł :)

Przez dłuższy czas jedziemy razem i dzielnie walczymy z łachami piasku pokrywającymi niekiedy całą drogę lub ścieżką. Wysysa siły, wyciska pot z czoła, przyspiesza oddech...ciężka jest walka z piaskiem. Tymczasem zaliczamy bezbłędnie kolejne punkty i docieramy do busa z wodą mineralną. Tutaj nasze drogi rozchodzą się, my lecimy wczęśniej i szlakiem turystycznym znierzamy dalej, a Bracia Zet obierają jednak inny wariant. Nasza droga prowadzi teraz na pokaźną górę, w połowie małe kłopoty orientacyjne, trafiamy w chaszcze ,lecz już po kilku minutach znów trafiamy na szlak ,którym bezpiecznie docieramy do punktu. Potem szybki zjazd, na którym spotykamy braci wprowadzających rowery. Rzucamy słowa otuchy i jezdziemy dalej.

Musimy dostać się teraz do drogi asflatowej. Teren już się wypłaszczył więc desperacko kierujemy się na azymut w pierwszą lepszą drogę. Droga to zanika, to zamienia się w ścieżkę, potem pastwisko jednk my uparcie dożymy w obranym kierunku gdzie spodziewamy się trafić na główną drogę. W oddali majączą pierwsze zabudowania wsi, słyszymy szum samochodów, deptamy mocniej i wylatujemy na asfalt. Teraz przed nami kto wie czy nie najbardziej wymagajacy punkt. Usytuowany na szczycie góry. Wiedzie tam szlak turystyczny lecz Grzesiek obiera inny wariant. Biegnącą u podstawy góry drogą szutrową objeżdżamy wzniesienie i mniej więcej na wysokości gdzie szacujemy obecność punktu kontrolnego idziemy w las aby stromym podejsciem wspiąć się na grzbiet górski. Mamy małe problemy gdy ściezki tam wiodące zanikają lub giną pod dywanem zeschniętych liści. Jednak nie poddajemy się łatwo i stromym zboczem wspinamy się ku górze prowadząc rowery. Na grzebiecie wychodzimy jakieś 100 metrów od punktu. Aż sam jestem zaskoczony taką precyzją.

Podbudowani takim sukcesem szybko zjeżdżamy teraz w dół, dalsza trasa już przebiega bez kłopotów, jeszcze tylko fragment bardzo piaszczystej drogi gdzie chyba po raz pierwszy na tej imprezie zaczynam czuć prawdziwe zmęczenie. Jednak Grzesiek pod koniec dostaje powera i daje ostro do przodu. Ostani punkt zaliczamy prawie w locie i już zasuwamy na metę. Meldujemy się tutaj gdzieś w okolicach 12-13 miejsca i dzięki temu awansujemy w generalce na 17 pozycje OPEN. W chwilę po nas docierają Bracia Zet. Na licznku wskazania pokazuję przebieg 85 km.

Dla mnie bardzo udana impreza, wynik jakiego w ogóle się nie spodziewałem. O specyfice tego wyścigu świadczą przebiegi jakie zespoły osiągały na mecie. Przykładowo drużyna BikeBoard w której jechała Justyna Frączek i Ania Ożóg wykręciła drugiego dnia prawie 20 km więcej od nas. Jak sama Ania powiedziała powinny dostać nagrodę za kreatywność w wyborze trasy :) W każdym razie brawa dla dziewczyn za wolę walki i dobry humor. Brawa dla wszystkich tych, którzy ukończyli wyścig i wygrali ze zmęczeniem, trudnym terenem, mnogoscią ściezek i leśnych duktów.

Ocena: (0)
0 komentarzy · 4694 czytań ·
Komentarze
Brak komentarzy.
Dodaj komentarz
Zaloguj się, żeby móc dodawać komentarze.