Długo przygotowywałem się do tej wyprawy. Wszystko zaczęło się od ogłoszenia jakie znalazłem w portalu góry.pl o wyprawie na Ukrainę.Odpisałem i tak zaczęła się korespondencja pomiędzy Lesznem, a Krakowem. To było w październiki, przez całą zimę szukałem map, informacji, relacji z innych wyjazdów. Grono osób, które odpowiedziały na ogłoszenie poszerzało się i zapowiadało się, że uzbiera się masa ludzi. Tak toj ednak bywa, że tuż przed wyjazdem kilku osobom coś wyskoczyło, inni nagle nie mogli i grupa została mocno ograniczona.
I dzień - umówiłem się na dworcu z Redżim i Andrzejem, których poznałem niedawno i którzy oprócz mnie byli jedynymi mieszkańcami Krakowa jadącymi z nami.Główny temat rozmowy stanowiła waga naszych plecaków oraz lista rzeczy które musiały zostać w domu. W moim przypadku dwa razy robiłem przesiew w bagażu, a i tak plecak ważył pewnie ponad 25 kg. Przyjechał pociąg do Przemyśla, miałem się tu spotkać z Grzegorzem z Leszna od którego zaczęła się ta cała wyprawa. Przy pomocy telefonu komórkowego spotykamy się na korytarzu i rozmawiamy o tym co nas czeka. Po jakiejś godzinie rozchodzimy się do przedziałów i spokojnie dojeżdżamy do Przemyśla.
Tutaj spotyka się już cała grupa, większość osób widzi się po raz pierwszy, ale integracja jest szybka i od razu zaczynamy współdziałać. Mamy załatwiony autobus do Lwowa, trochę błądzimy po Przemyślu, ale Łukasz który tu mieszka szybko naprowadza nas na dobre tory i zaraz lądujemy w autokarze. Na granicy opłacamy obowiązkowe ubezpieczenie i po około dwóch godzinach oczekiwania jedziemy już przez Ukrainę.
Na Lwowskim dworcu małe problemy z kupnem biletów do Wołowca, najpierw podobno nie ma, a później okazuje się że są. Nawet nie zwiedzamy miasta i szybko wsiadamy do pociągu. Tutaj przeżywamy szok- ciemno, duszno, zapach ludzkiego potu. Nie ma siedzeń tylko leżanki ze śpiącymi ludźmi. Szybko jednak adaptujemy się do tych warunków i każdy znajduje sobie jakieś miejsce. Podróż trwa około 4 godzin, w Wołowcu lądujemy coś koło północy.
Idziemy na czuja wzdłuż torów kolejowych, a potem drogą w lewo. Od grupki młodzieży dowiadujemy się, że idziemy w dobrym kierunku. Oddalamy się od wsi szukając miejsca na nocleg. Wszyscy są bardzo zmęczeni więc zatrzymujemy się w pierwszym lepszym miejscu, które się do tego nadaje i rozbijamy namioty.
II dzień -ranek wstaje piękny, niebo błękitne, zaczynamy się powoli zwijać ale jakoś niemrawo to idzie. W końcu jednak ruszamy na podbój gór. Pogoda jednak zaczyna się psuć, pojawiają się chmurki. Próbujemy sobie skrócić drogę, efekt jest jednak taki, że lądujemy w krzalu i musimy się przedzierać stromym stokiem. Wyczerpani docieramy jednak do polanki obok której stoją ruiny dawnego polskiego schroniska. Odpoczywamy tutaj i idziemy już odkrytym terenem i wygodną drogą. Spotykamy kilku miejscowych turystów. Cały czas idziemy trawersem aż w końcu podejmujemy decyzję o wejściu na grzbiet. Zaczyna padać, a my wspinamy się na strzałę w stronę trawiastego grzbietu.
Gdy tam docieramy spostrzegamy potężny szczyt, który nie pozostawia żadnych wątpliwości, że to Stohy. Zaraz obok Ostry Wierch. Te góry naprawdę robią wrażenie. Nie mamy jednak czasu na podziwiane widoków gdyż zaczyna konkretnie lać, a gniewne pomruki chmur nie dają nadzieji co do przyszłej pogody. Docieramy do szczytu o nazwie Płaj, na którym znajduje się jakieś obserwatorium. Ponieważ leje na całego pukamy i zostajemy przyjęci do środka. Odpoczywamy, jemy obiad. Po południu gdy tylko trochę się wypogodziło idziemy na lekko na Stohy. Trasa jest wspaniała, widoki przednie. Wyrypani wracamy już pod wieczór na Płaj i kombinujemy nocleg w obserwatorium. Gościnność tubylców jest jednak wielka gdyż to od nich wychodzi pierwsza propozycja noclegu, na którą oczywiście przystajemy.
III dzień -rano za oknem szum deszczu i mgła ograniczająca widoczność do kilku metrów. Rezygnujemy z zejścia do Filipca i idziemy z powrotem do Wołowca. Tym razem poruszamy się wygodną drogą, a potem stromą przecinką. Zejście jest strome, a ciężkie plecaki ciągną w dół. Dochodzimy z ulgą do znanej już nam drogi i już wygodnie idziemy do Wołowca. Tutaj po raz pierwszy nasza grupa zmniejsza się. Andrzej i Redżi stwierdzają, że to za ciężka wyprawa i decydują się kontynuować wycieczkę osobno.
Po pożegnaniu wsiadamy do autobusu jadącego doMiżgiri. Dojeżdżamy tam po około godzinie jazdy. Tutaj załatwiamy taxi-busa, który dowozi nas na przeł.Wyszkowską.
Jest tutaj posterunek żołnierzy, pograniczników. Nie robią jednak żadnych problemów i możemy spokojnie zanurzyć się w gorgańskie lasy. Pogoda cały czas w kratkę, raz pada, raz świeci słońce jednak nie zapowiada się na większe rozpogodzenie. Jest już późno i gdy tylko ustał szum nielicznych samochodów przejeżdżających przełęczą zaczynamy rozglądać się za miejscem na biwak. Szybko takie znajdujemy, o zmierzchu rozpalamy ognisko i pomimo siąpiącego deszczu napawamy się pięknem tych gór.
IV dzień - odgłos kropel uderzających w namiot nie pozostawia wątpliwości co do tego jaka jest pogoda. Nikt nawet nosa nie wychyla z namiotu pomimo późnej już pory. Jednak z upływem czasu obozowisko zaczyna ożywać(ile można bezczynnie leżeć w namiocie). Każdy jakoś organizuje sobie czas, Rudy goni za robalami, Szymek wyżywa się kulinarnie, a ja po prostu siedzę i wdycham wilgotne i aromatyczne górskie powietrze.
Koło południa przestaje padać i nawet pokazuje się słońce. Błyskawicznie kulbaczymy i ruszamy w drogę. Idziemy wyraźną drogą raz górę raz w dół. Zaczyna coraz bardziej grzać, podchodzimy pod jakiś bardziej wybitny szczyt. Jest wspaniale, w blasku słońca obserwujemy panoramę na całe Gorgany. Robimy dłuższy odpoczynek. Ciężko się ruszyć z tego pięknego miejsca, ale i tak już jesteśmy do tyłu z planem więc trzeba się sprężać.
Schodzimy kamienistą drogą którą płynie również strumyk. Znowu zaczyna padać deszcz. Szymek spostrzega małą chatkę w której chronimy się przed deszczem. Po niebie widać, że zapowiadają się dłuższe opady. Rozglądamy się po chałpce i stwierdzamy, że to całkiem dobre miejsce na nocleg.
IV dzień - wreszcie rano nie pada. Towarzycho jednak rozleniwione i zwijanie się idzie jakoś niemrawo. Gdy wyruszamy w drogę jest już późno. Od razu rozpoczyna się strome podejście na zalesioną górę. Jest bardzo ciężko, posuwamy się małymi krokami jednak grupa okazuje się zgrana i dosyć sprawnie poruszamy się do przodu. Na szczycie odpoczywamy chwilę i schodzimy ścieżką w dolinę gdzie położona jest wieś Słoboda.
Płynie tutaj spora rzeczka którą kilka osób wykorzystuje do szybkiej kąpieli. Jednak pogoda płata kolejnego figla. Dosłownie w przeciągu kilku minut słońce kryje się za burą chmurą i spada gwałtowny i ulewny deszcz. Ten deszcz był tak niespodziewany, że kąpiący nie zdążyli się spakować, a Rudy nawet nie zdążył się ubrać. Gdy w końcu przestaje padać ruszamy w głąb wsi pozdrawiani przez tubylców.
Przez wieś biegnie błotnista droga i gdy docieramy do sklepu nie spodziewamy się tu nic specjalnego. Jednak zaopatrzenie zaskakuje nas, myślę że nawet lepsze niż w większości polskich wsi. Zaczynają się wielki zakupy. Nie ma to jak świeże pieczywo i zimne piwo. Odważam się nawet na kawałek kiełbasy. Właścicielka sklepu czując dobry interes uchyla drzwi za którymi jest duża sala ze stołami i ławkami. No no wszyscy jesteśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni. Po kilku piwach robi się wesoło. Zaczynają przychodzić zaciekawieni tybylcy i rozpoczyna się integracja. Jeden z nich stawia butelkę, my również się dokładamy i przy narodowych przyśpiewkach miło płynie czas. Jednak po dwóch godzinach libacji czas ruszać dalej.
Ciężko nam to idzie ale nikogo nie trzeba prowadzić. Tubylcy wskazują nam drogę na Kruhtą Młakę. Opuszczamy wieś i skręcamy w prawo w leśną drogę. Podczas wysiłku alkohol szybko się ulatnia i już niedługo po nikim nie widać wypitego alkoholu. Niespodziewanie dogania nas jeden z tubylców-Mikołaj, który oferuje nam swoją pomoc w dotarciu do celu. Nie mamy nic przeciwko i wspólnie docieramy do zarąbistej polany gdzie rozbijamy obóz. Do późnej nocy siedzimy przy ognisku i dopiero deszcz przegania nas do namiotów. Jeszcze długo słyszymy jak Mikołaj tłucze się w pobliżu w końcu zasypiamy. Aha - jeszcze jedno, nasza grupa znowu się zmniejsza gdyż opuszcza nas Paweł mający problemy z kolanem.
VI dzień - rano nie pada, ale wszyscy jakoś tacy zmęczeni. Szybko się jednak pakujemy gdyż widać już najwyższe partie Gorganów z Popadią na czele i najwyższy czas tam dotrzeć. Wydaje się że powinny się skończyć kłopoty orientacyjne gdyż od tego czasu będziemy szli byłą granicą Polsko-Czechosłowacką. Już jednak na początku koszmarnie błądzimy i dopiero przypadkowo spotkany dziadek pasący krowy kieruje nas na właściwą drogę. Jest bardzo ciężko, ogromne błoto, teren bardzo pofałdowany do tego mnóstwo biegnący donikąd ścieżek. Wprawdzie systematycznie co kilkaset metrów pojawiają się słupki graniczne to jednak trudno zachować odpowiednią drogę.
Prócz wskazywania drogi słupki dobrze wpływają na psychikę gdyż zmniejszające się numery oznajmiają coraz mniejszą odległość od Popadii na której stoi słupek zerowy.Pomimo ogromnej uwagi zbaczamy z drogi idziemy na czuja. Pakujemy się w dolinę jakiegoś strumyka, przedzieramy się stromym brzegiem przez chaszcze kilkakrotnie przekraczając strumień. Podczas jednej z takich przepraw wpadam do rzeki i moje buty poddają się. Zaczynały przemakać ale teraz już całkiem mokro w środku. Jakoś docieramy do drogi i kierujemy się w stronę bardzo bliskiej już Popadii. Dzisiaj nie dotrzemy już jednak na szczyt i rozbijamy się u podnóża góry na małej polance. Rozpalamy ognisko i suszymy buty i skarpetki które prawie wszystkim przemokły. Nie siedzimy długo gdyż wszyscy są bardzo zmęczeni i głodni zdobycia tak bliskiej już Popadii.
VII dzień - ranek jest rześki i pogodny, straszna rosa zniweczyła wszelkie próby osuszenia czegokolwiek. Szybko ruszamy w drogę. Ścieżka wiedzie stromo przez las ale jesteśmy już zaprawieni w boju, a poza tym plecaki już trochę lżejsze i podejście nie sprawia nam kłopotów. Pojawiają się pierwsze pola kosówki, a z nią pola gorganu. Kosówka robi się coraz gęstsza ale to dopiero przedsmak tego co będzie nas czekało. Bez problemów wychodzimy poza jej zasięg i już po samym gorganie wspinamy się do góry. Pogoda dopisuje i jest wspaniale. Na szczycie Popadii wspaniała panorama jakich chyba już nie ma w polskich górach. Dookoła ani śladu działalności człowieka tylko góry i lasy i góry i ...........
Długo siedzimy na szczycie, na słońcu i wietrze momentalnie schną buty i inne części garderoby. Kombinujemy jak zejść do Darowa. W planach było przejście przez Pietrosa ale już wiemy że dzisiaj nie damy rady. Z góry widać, że planowana trasa jest gęsto porośnięta kosówką. Na szczycie wspaniale zachowane okopy z I wojny światowej. Aż trudno uwierzyć, że minęło już tyle lat. Sprawiają wrażenie jak gdyby jeszcze wczoraj kryli się w nich żołnierze. Żal stąd odchodzić ale trzeba deptać dalej. Schodzimy ostrożnie po chwiejnym gorganie. Wydaje on ciekawe klekoczące dźwięk i trzeba bardzo uważać żeby nie upaść bo mogłoby się to skończyć bardzo nieciekawie.
Wchodzimy do królewstwa kosówki, na początku jest znośna ale im głębiej robi się coraz gorzej. W ruch idą toporki, zmieniamy się co kilkanaście minut. Ostre ramiona kosówki czepiają się ubrań, plecaków, sprzętu do nich przytroczonego, zadają bolesne rany w odsłoniętych miejscach. Kosówka jest tak gęsta, że kilka razy mamy problem aby w ogóle przejść dalej. Po dwóch godzinach takiego przedzierania się tracimy całkiem orientację, a fatalny nastrój pogłębiają jeszcze pomruki wydobywające się z chmur za nami.Dochodzimy w końcu do odkrytego miejsca i zatrzymujemy się na naradę. Jest już późno, nie mamy już wody, jesteśmy pokaleczeni i zmęczeni i jedyne co nas pociesza to fakt, że burza przeszła bokiem. Mogliśmy obserwować jak Popadia znika w chmurach.
Jakoś nie mogliśmy się dogadać i do dzisiaj nie wiem jak to się stało ale grupa rozdzieliła się na kilka części. Ja z Rudym decydujemy się jeszcze wejść na szczyt o nazwie Wierch Koretwin tym bardziej, że jest całkiem blisko. Wchodzimy tutaj i delektujemy się wspaniałym widokiem. Próbuję głośnym krzykiem nawiązać kontakt z resztą grupy ale mój głos jest ledwo słyszalny w tym odludnym terenie. Idziemy w dół, mijając niewielkie pola kosówki. Cały czas wołam i rozglądam się za resztą. W końcu dostrzegam kilka osób a po chwili jeszcze kilka. Po paru minutach łączymy się i po wymianie ostrych zdań już wszyscy decydujemy się na zejście wprost w dolinę aby tam przenocować.
Docieramy do lasu i długo poszukujemy kawałek płaskiego terenu na obóz. Jest już późno, ogromna rosa momentalnie dostaje się do butów i przemacza wszystko do wysokości kolan. Nie ma tu żadnych dróg ani ścieżek, przedzieramy się przez las i w ostatnich promieniach słońca rozpaczliwie szukamy dobrego miejsca. W akcie desperacji zatrzymujemy się nad strumykiem i rozbijamy się na skrawku płaskiego brzegu. Przynajmniej woda będzie blisko. Wszyscy są ogromnie zmęczeni, nawet rozmowy się nie kleją, każdy zajmuje się samym sobą.
Wszystko jest pokryte rosą i wilgoć dostaje się do każdego zakamarka. Z ulgą zdejmuję buty i wchodzę do lodowatej wody. Moje stopy są w opłakanym stanie, całe poobcierane i może taka zimna kąpiel im dobrze zrobi. Wieczorem jeszcze wchodzę do wrzątku (niechcący), ale szybko ściągam buty i skarpetki i unikam poparzenia choć przez całą noc czułem lekkie pieczenie. Jest tak mokro, że nawet ognisko nie chce się palić przez co szybko idziemy spać.
VIII dzień - ranek jest wspaniały, grzeje słońce, humory lepsze. Ponieważ promienia padają na drugi brzeg szybko przenosimy się tam i robimy wielkie suszenie. Wykorzystujemy każdy pień i każdą wolną gałązkę. Wykorzystujemy obfitość wody i myjemy się dokładnie gdyż zapach w namiocie zaczynały być nieciekawe. Nie spieszymy się gdyż i tak zamierzamy dzisiaj dojść tylko do Darowa. Rzeczy szybko schną, a ja w tym czasie szacuję szkody wyrządzone przez kosówkę. Karimata jest strasznie poharatana, namiot nie ucierpiał, plecak jest podrapany ale nie widać uszkodzeń. Kurtkę na szczęście schowałem do plecaka więc też unikła uszkodzeń. Najwięcej obrażeń powstało na moich rękach i nogach . Rany pokryte są już skrzepami i strasznie swędzą. Gdy wszystko wysycha pomału ruszamy w drogę.
Początkowo przez krzal, po godzinie trafiamy na ledwo widoczną ścieżkę, a później na wcale dobrą drogę. Gdy dostrzegamy podkłady kolejowe wiemy już, że jesteśmy na dobrej drodze i już szybko poruszamy się do przodu. Pierwszy raz na tej wyprawie smaruję się kremem z filtrem chroniąc się przed słońcem, które mocno przypieka. Pierwsza zabudowania Darowa witamy okrzykami pełnymi euforii. To opuszczona osada nad rzeką. Jest tu kilka całkiem dobrze zachowanych ale opuszczonych domów chociaż jeden lub dwa sprawiają wrażenie jak gdyby ktoś tu czasem mieszkał. W jednym z nich decydujemy się przenocować i zostawiamy tu rzeczy a sami rozglądamy się po okolicy. Spotykamy tubylca od którego dowiadujemy się, że po drugiej stronie rzeki mieszka leśniczy.
Na torach stoi samochód przerobiony na drezyną. Myśleliśmy, że to wrak ale okazuje się, że ten wehikuł jest na chodzie, a kierowcą jest właśnie leśniczy. Udajemy się do niego i umawiamy się na transport naszej grupy do Osmołody na następny dzień. Resztę dnia spędzamy na błogim lenistwie w promieniach zachodzącego słońca.
IX dzień - rano po śniadaniu odjeżdżamy auto drezyną w kierunku Osmołody. Jazda jest bardzo emocjonująca, jedziemy urwistym brzegiem tuż nad rzeką. Kierowca (maszynista) co po chwilę zwalnia na co bardziej niebezpiecznych odcinkach i wolno przejeżdża dalej. Docieramy do wylotu doliny Bystryka i opuszczamy nasz pojazd. Teraz czeka nas przeprawa przez całkiem duży już strumień. To już w zasadzie nie strumyk ale całkiem spora rzeka z wartkim nurtem. Próbuję najpierw na bosaka, ale prąd jest zbyt silny abym przeciwstawił się mu bosymi stopami. Zakładam więc adidasy i już bez problemu docieram na drugi brzeg.
Gdy już wszyscy się przeprawili ruszamy w głąb doliny. Idziemy po podkładach kolejowych które są jedynym suchym miejscem na tym grząskim szlaku. Idziemy już dość długo gdy docieramy do opuszczonego domu. Robimy krótką przerwę i dyskutujemy gdzie teraz powinniśmy iść. Podobno z tego miejsca prowadzi wygodna ścieżka na Sywulę. My jednak robimy błąd, przechodzimy obok niej i prujemy dalej w głąb doliny. Trwa to dosyć długo i dopiero gdy ścieżka którą idziemy zaczyna ginąć w krzalu dociera do nas, że popełniliśmy błąd. Wracamy do chaty, w której jak się okazuje biwakuje kilku młodych ukraińców. Grzegorz z Rudym idą zbadać teren, a reszta grupy kombinuje coś do żarcia.
Nagle spada gwałtowny i ulewny deszcz. Myślimy o naszych kumplach którzy ruszyli na zwiad nie przygotowani na taką ulewę. Ci jednak znaleźli sobie jakieś schronienie i wracają w całkiem dobrym stanie. Okazuje się że droga na Sywulę zaczyna się tuż powyżej chaty. Robi się wieczór, z gór schodzi dwóch tubylców i dołącza o innych. Nawiązują się rozmowy i dowiadujemy się, że wrócili oni właśnie z Sywuli. Grzegorz z Rudym dobrze zlokalizowali drogę i jutro już będziemy wiedzieć gdzie iść. Podobno szlak na Sywulę jest oznakowany nacięciami na drzewach. Ja mam dylemat, gdyż mój czas na wycieczkę dobiega końca. Postanawiam jednak jeszcze zdobyć Sywulę. Wieczorem rozpalamy ognisko, jednak meszki tną tak niemiłosiernie, że nie sposób jest wysiedzieć na polu. Poza tym umawiamy na wczesną pobudkę ( o 6,00). Aż mi się nie chce wierzyć aby udało się tego dokonać.
X-dzień - wstajemy rzeczywiści bardzo wcześnie i chociaż niektórzy trochę marudzą to ruszamy na szlak o 7.30 co podczas tej wycieczki jest rekordem. Pogoda dopisuje, jest pogodnie ale niezbyt gorąco. Rześkie powietrze ułatwia wędrówkę. Droga zamienia się w ścieżkę i wije się jak wąż, trzeba uważać żeby jej nie zgubić. Co znaków na drzewach kilka rzeczywiście zobaczyliśmy ale później albo nie zwracaliśmy na nie uwagi albo ich już nie było. Pojawiają się pierwsze pola gorgany. Zwalniamy trochę gdy pojawiają się krzaki borówek z dojrzałymi owocami.
Jesteśmy coraz wyżej, w końcu opuszczamy las i idziemy już trawersem po wydeptanym gorganie. Dostrzegamy już szczyt którym jest Suwula albo Mała Sywula. Idziemy teraz przez kosówkę, której daleko jednak do tej z Popadii i nie sprawia żadnych kłopotów. Zdaje się że Sywula jest już tuż tuż ale cały czas biegnie trawersem i w pewnym momencie czujemy że zamiast przybliżać się do niej to zaczynamy się oddalać. Zatrzymujemy się na naradę i wracamy z powrotem do najwyższego miejsca przez które przechodziliśmy. Wygląda na to, że trzeba będzie wspinać się stromo po Gorganie. Gdy jednak grupa decyduje że po zdobyciu Sywuli będziemy schodzić do Porohów już wiem, że nie mogę sobie na to pozwolić. Mój czas dobiegł końca, nie zdobędę Sywuli chociaż pozostało mi do niej zaledwie kilkaset metrów.
Po pożegnaniu wracam samotnie tą samą drogą. Spieszę się gdyż zamierzam jeszcze przed zmierzchem dotrzeć do Osmołody. Kilka razy gubię drogę, ale stosując starą turystyczną zasadę o powrocie do ostatniego znanego miejsca idę dalej krętą ścieżką. Przy chacie zatrzymuję się tylko aby uzupełnić zapas wody i przemyć sobie ręce i twarz. Samemu trochę głupio się idzie ale utrzymuję za to wysokie tempo. Mijam miejsce gdzie przeprawialiśmy się przez rzeką i teraz już maszerują szeroką drogą chociaż już w obcym mi terenie.
Spotykam grzybiarza który na rozstajach wskazuje mi kierunek do wsi. Trudno jednak się tu zgubić gdyż cały czas trzymam się rzeki nad którą leży Osmołoda. Jestem już bardzo zmęczony, zauważam już pierwsze oznaki niedalekiej obecności ludzi. Droga jednak dłuży się niemiłosiernie i zaczynam się zastanawiać nad noclegiem gdy słyszę za sobą jadący samochód. Macham ręką i tym sposobem docieram do samej wsi. Tutaj załatwiam sobie nocleg i następnego dnia wracam do domy. Jadę do Kałusza, stamtąd autobusem docieram do Lwowa. Tutaj dosłownie przechodzę z autobusu do autobusu i docieram do Przemyśla i dalej do Krakowa
Psc. Jak dowiedziałem się później reszta grupy zdobyła Sywulę i tam rozdzielili się na dwie części. Grzegorz, Kaśka, Krycha i Łukasz zeszli jeszcze tego samego dnia do chaty gdzie przenocowali i rano poszli do Osmołody. Tam wynajęli samochód do Iwano-Frankowska. W Krakowie byli tylko 5 godzin później ode mnie. No cóż gdybym wiedział, że będą wracać do chaty (mieli iść do Porohów) również zdobył bym Sywulę. Nie martwię się jednak gdyż teraz mam powód aby tu jeszcze raz wrócić. Druga część czyli Iwona, Szymon i Rudy pobłądziła w drodze na Wysoką, przenocowała w lesie i następnego dnia również zeszła do chaty gdzie spędzili dwa dni przeganiając tylko Rudego do Osmołody po piwo.Później i oni wrócili do domu.
Kilka słów o Ukrainie- to normalny kraj w którym mieszkają normalni ludzie. W stosunku do nas wszyscy byli bardzo mili. Nie spotkałem się z niechęcią czy wrogością. Oczywiście podczas rozmów unikaliśmy drażliwych tematów i cały czas podkreślaliśmy jaki to piękny kraj co zresztą jest prawdą. Widać, że to kraj biedniejszy niż Polska . Baza turystyczna jest praktycznie żadna, ale góry są odludne i nie ma problemów z nocowaniem na dziko. Jednak nawet w tak odizolowanych wsiach jak Osmołoda można znaleźć nocleg pod dachem jeśli ktoś oczywiście jest zainteresowany.
Co do map to oczywiście reprinty starych Wigówek. Nie wszystkie arkusze można dostać. Arkusz Seneczków z Poł.Borżawa oraz szlakiem głównym grzbietem Gorganów na Kruhtą Młakę jest nie do zdobycia. Druga cześć naszej wędrówki biegłe terenem przedstawionym na arkuszu Porohy .Z orientacją w terenie jest rożnie, mapy są dość wierne ale bardzo łatwo pobłądzić gdyż wszędzie jest dużo ścieżek, które nie wiadomo gdzie biegną. Zaopatrzenie ukraińskich sklepów jest bardzo przyzwoite i jeśli komuś nie chce się nosić całego prowiantu na plecach spokojnie można zaplanować uzupełnianie tegoż w nielicznych górskich wsiach.
Zupełnie inne niż w Polsce są tutaj odległości. Raczej trudno tu podjechać samochodem pod góry, zdobyć jakiś szczyt i odjechać tego samego dnia. Aby wejść na Popadię trzeba iść dwa dni przez całkowicie bezludny teren i jeszcze z niej zejść. To co mnie trochę zdziwiło to dostępność Sywuli. Najwyższy szczyt Gorganów był dla mnie zawsze synonimem dzikość i odludności, a tymczasem okazało się, że jest to chyba jeden z łatwiej dostępnych szczytów. Ruszając z Osmołody można się pokusić o zrobienie jej w jeden dzień ( no może przy pomocy wąskotorówki). Co do transportu, to z tym nie ma problemu, dużo pociągów, często kursująca elektriczka, i zdezelowane autobusy zawsze zawiozą tam gdzie trzeba. Bez problemu można wynająć taxi,busa czy
wąskotorówkę. Oczywiście trzeba się targować gdyż cena wywoławcza dla Polaków jest odpowiednio wyższa.Na koniec jeszcze raz powiem, ze tamtejsze gory są wspaniałe i naprawdę warto je zobaczyć.
Piotr Furmanski
Gorgany - dziki wschód jednak istnieje - 07.2001
Komentarze
Brak komentarzy.
Dodaj komentarz
Zaloguj się, żeby móc dodawać komentarze.