Tego już za wiele, zaczyna się znów polowanie. Kolejny mysi trup zostaje na biwaku podczas gdy my kręcimy już w stronę Mostaru. Droga prowadzi piękną doliną wzdłuż mokradeł. Po obu stronach jaskrawo zielone łąki z przebłyskującą gdzieniegdzie wodą. Jest płasko więc lecimy dosyć żwawo. Cały czas bezludzie, mijamy może 2-3 wioski składające się z ledwo kilku zabudowań. W jednej z nich zatrzymujemy się przy sklepie. Jakaś mała przegryzka, coś do picia i lecimy dalej.
Pogoda się stabilizuje. Poranne mgły ustąpiły już miejsca promieniom słońca i robi się naprawdę przyjemnie. Mijamy jakieś miasteczko, a za nim czeka nas podjazd na niewielką przełęcz. Droga jest przyjemna, serpentyny zachęcają do mocniejszego depnięcia, słońce też nam już kibicuje więc podjazd idzie błyskawicznie. Na górze pół godzinki przerwy, leżymy na trawce i komplementujemy widoki. Do Mostaru już niedaleko, mamy nadzieję, że dotrzemy tak akurat w porze obiadowej i będzie okazja zjeść jakiś normalny posiłek.
Ciężko wsiąść znów na rowery ale świadomość czekającego nas zjazdu poprawia nastroje. Kiedy wsiadałem wtedy na rower nie widziałem, że właśnie zaczynam jeden z najbardziej obłędnych zjazdów w swoim życiu. Jeśli nie najbardziej obłędny!
Początek jest standardowy. Droga opada stromo w dół. Startujemy z wysokości 1100 m. Szybko zjeżdżamy jakieś 200 metrów w dół. Dalej robi się mniej stromo, droga przez kilkanaście km opada delikatnie w dół pozwalając nam zasuwać ponad 4 dychy. To jednak nie wszystko, przed sobą widzimy ogromną dziurę, w której leży Mostar. To zapowiedź kontynuacji szaleńczego zjazdu. To co teraz widzimy to dopiero przedsmak tego co nasz czeka. Kilometry mijają błyskawicznie, nasze szacunki co do czasu przyjazdu do miasta biorą w łeb, średnia prędkość skacze nam na odcinku kilku km o 5 km/h w górę.
Zbliżamy się do krawędzi płaskowyżu. Widok jest obłędny, dolina, w której leży Mostar wygląda niesamowicie. To naprawdę dziura w ziemi otoczona ze wszystkich stron górami. Właśnie docieramy do uskoku, w którym teren gwałtownie opada w dół. Jeszcze tylko chwila podziwiania widoczków i znów szaleńcza jazda w dół. W obłędnym pędzie pozbywamy się kolejnych metrów wysokości, GPS nie nadąża z odczytywaniem danych, metrów ubywa co kilka, kilkanaście jednostek. Liczby na ekranie zmieniają się błyskawicznie.
Na odcinku kilkunastu kilometrów tracimy równo 1000 metrów w pionie. Nie chciał bym tu jechać w przeciwnym kierunku. To może być naprawdę nieciekawe wyzwanie. Tymczasem wbijamy się w główną drogę i po kilku kilometrach zatrzymujemy obok piekarni. Bucha w nas fala gorącego powietrza. Dopiero teraz, stojąc, pozbawieni ożywczych podmuchów wiatru czujemy jak zmieniła się temperatura w ciągu tych kilkudziesięciu minut jazdy. Najpierw pozbywamy się nogawek i rękawków, po raz pierwszy od kilku dni zostajemy w krótkich ciuchach. Zakupy w piekarni mijają bardzo miło, a to za sprawą wesołych dziewczyn tam pracujących. Dziewuchy bardzo rezolutne i ciekawe, bez żadnych zahamowań wypytują nas skąd, gdzie, kiedy, jak i co. No, a że też brzydkie nie są to spędzamy tu trochę czasu

Wjeżdżamy do starego miasta. Najpierw szukamy słynnego mostu. W labiryncie uliczek łatwo stracić orientację więc chwilę błądzimy. W końcu jednak udaje się trafić. Na moście ogromne tłumy, niewygodnie też przemieszczać się tu na rowerze. Po sesji foto udajemy się na poszukiwania jakiejś fajnej knajpy gdzie będzie można dobrze i nie za drogo zjeść. Niby jest tego od groma ale dobrą chwilę krążymy w poszukiwaniu czegoś co spełnia nasze warunki. Wiadomo. Musi być WiFi, ogródek gdzie można bezpiecznie rowery zostawić, gniazdka do podładowania komórek no i to coś co spodoba się nam obu.
Trafiamy do ciekawej knajpy. Już tu byliśmy kilka minut temu, spodobała się ale stwierdziliśmy, że może trafi się jeszcze coś ciekawszego. Nie udało się jednak wobec czego wracamy w to miejsce. To coś w rodzaju baru samoobsługowego, za ladą są gotowe dania, które wskazujemy i kelner nakłada nam na talerze. Objadamy się jak bąki. Po obiadku jeszcze tylko deserek w postaci lodów.
Gdy wcinamy słodki deser atakuje nas jakiś tubylec pytaniem skąd jesteśmy. Wypytuje nas o wszystko i kiwa głową słysząc nazwę Kraków. Cracovia mówi. Na początku myślimy, że chodzi mu o nazwę miasta, ale zaraz daje nam do zrozumienia, że mowa o drużynie piłkarskiej. Co jak co ale nie spodziewałem się, że tutaj w Bośni znajdę fanów Cracovii.
Po lodach leniwie opuszczamy miasto. Wiemy, że trzeba będzie wyjechać z tej dziury w ziemi. To, że czeka nas teraz podjazd jest oczywiste, nie wiemy tylko jak długi. Pomału wznosimy się zostawiając Mostar w dole. W oddali za miastem majaczy wysoki szczyt, którego wierzchołek cały czas spowijają gęsty mgły i chmury. Pomału zaczynamy się rozglądać za noclegiem, nieubłaganie zbliżamy się do końca naszej podróży. Z szacunków wynika, że nie ma co się spieszyć bo jesteśmy już do przodu wobec planu. Jeszcze wcześnie ale szukamy fajnej miejscówki, chcemy miło spędzić ten wieczór, nacieszyć się słońcem i ciepłem. Wznosimy się cały czas w górę, okolica fajna lecz z miejscem do spania kiepsko. Kilka prób penetracji bocznych dróżek kończy się fiaskiem.
Wytrwałość jednak została nagrodzona gdy tuż przed szczytem jakiejś małej przełęczy trafiamy na ciekawy kawałek łączki. Po bliższym przypatrzeniu okazuje się to całkiem fajnym miejscem. Teren wznosi się tarasowo. Każdy poziom oddzielony jest od następnego murem z kamieni. Na ostatnim poziomie rozbijamy bazę. Chociaż droga jest jakieś 100 metrów stąd to jesteśmy zupełnie niewidoczni dzięki kolejnym tarasom oddzielających nas od niej. Niewysoka i przerzedzona trawka świetnie nadaje się do rozbicia namiotu. Wspaniałe miejsce na obóz, nawet myszy nie ma
W szczelnie zamkniętych sakwach czuć jeszcze wilgoć po ostatnich deszczowych dniach. Jest w końcu okazje dosuszenia i przewietrzenia naszych bagaży, skwapliwie z tego korzystamy i spędzamy tutaj jeden z przyjemniejszych wieczorów na wyjeździe.
A jutro czekają nas kolejne przygody. Nie zdradzę co, ale było ostro, początek dnia nie zapowiadał się tak dramatycznie...ale to poczytacie w kolejnym...już przedostatnim odcinku.